Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Szkoły w Łodzi. Podwyżki osłodzą nauczycielom likwidację szkół

Monika Pawlak
Podwyżki osłodzą nauczycielom likwidację szkół
Podwyżki osłodzą nauczycielom likwidację szkół archiwum
Rząd podarował nauczycielom - na nowy rok szkolny - 7-procentowe podwyżki pensji. Łódź dokłada do tego - dopiero od grudnia, ale zawsze - podwyżki pensji dla ponad 2,5 tys. pracowników niepedagogicznych szkół, czyli sekretarek, księgowych, kucharek, woźnych. Jeśli doliczyć do tego sporą (jak na łódzkie warunki) kwotę ponad 21 milionów jakie miasto wyda na remonty placówek oświatowych i zapowiedź kolejnych modernizacji, można by powiedzieć, że nowy rok szkolny w Łodzi zaczyna się optymistycznie. Można by, gdyby nie kilka "ale"...

Nad łódzkimi szkołami nadal wisi wiadomo likwidacji, a Związek Nauczycielstwa Polskiego już zapowiada protesty w obronie przyznanych za późno - jego zdaniem - podwyżek dla pracowników niepedagogicznych. Około 200 nauczycieli we wrześniu nie wróciło do pracy, bo ich etaty zostały zlikwidowane, a w szkolnych ławkach usiądzie prawie tysiąc uczniów mniej niż w 2010 roku.

W nowym roku szkolnym w ławkach usiądzie niespełna 70 tys. uczniów, czyli prawie tysiąc mniej niż w poprzednim. Powód? Od lat ten sam: w całej Polsce, nie tylko w Łodzi, rodzi się coraz mniej dzieci, a co za tym idzie - mniej trafia ich do szkół. Z wyliczeń statystyków wynika, że w 2000 roku w łódzkich szkołach podstawowych uczyło się 44,9 tysięcy dzieci, a w roku 2015 będzie ich tylko 32,1 tys. Do gimnazjów w 2000 r. chodziło jeszcze 28,2 tys. uczniów, a za cztery lata ich liczba spadnie do 15,9 tys. W szkołach ponadgimnazjalnych liczba uczniów także spada i spadać będzie: w 2000 r. było ich 35,4 tys., a prognoza na rok 2015 mówi o 16,4 tys. Co prawda Krzysztof Piątkowski, wiceprezydent odpowiedzialny za edukację zastrzega, że przewidywania statystyków są na bieżąco weryfikowane z faktyczną liczbą urodzonych dzieci, ale wynikające z tego różnice są niewielkie i ogólnego trendu nie zmieniają. A ten trend jest niekorzystny i oznacza niż demograficzny, czyli uczniów zamiast przybywać będzie nadal ubywać. Co z tych liczb wynika? Wszystko, bo od liczby uczniów zależy liczba szkół w mieście, nauczycielskich etatów oraz wysokość oświatowej subwencji jaka co roku wpływa do budżetu Łodzi. Rachunek jest prosty: im mniej uczniów, tym mniej potrzeba w mieście szkół i nauczycieli. Mniej pieniędzy dostaje także miasto z budżetu centralnego na oświatowe wydatki, choć wydatki na edukację wcale nie maleją.

Ostatnia reforma edukacji w Łodzi była w 1999 roku, kiedy z mocy ustawy stworzono gimnazja. Przez kolejnych dziesięć lat zniknęły z mapy Łodzi tylko dwie szkoły: gimnazjum oraz liceum ogólnokształcące, działające w zespole szkół ponadgimnazjalnych. Dlaczego tak mało, skoro niż demograficzny był zapowiadany od lat? To pytanie do poprzednich ekip rządzących Łodzią, na które pewnie nie zechcą odpowiedzieć. Ale i bez nich można śmiało zaryzykować tezę, że żaden z poprzednich prezydentów nie chciał ryzykować likwidacji szkół, by nie narazić się na awantury, jakich byliśmy świadkami w lutym i maju.

Nikomu nie trzeba przypominać w jakiej atmosferze radni głosowali nad likwidacją szkół: dosłownie nad ich głowami szalał rozwścieczony tłum związkowców, nauczycieli i rodziców uczniów ze szkół wyznaczonych do zamknięcia. O merytorycznej dyskusji w takich warunkach nie mogło być mowy, emocje były rozgrzane do czerwoności, a każdy protestujący myślał tylko o "swojej" szkole, nie zwracając w ogóle uwagi na potrzeby ogółu. Ta likwidacja stała się też okazją do politycznych rozgrywek. Lewicowa opozycja wykorzystywała każdy, najdrobniejszy argument, każdy sposób, by "pokrzywdzonych" - ich zdaniem - bronić. Co w tym złego, że broniła? - zapyta ktoś. Otóż nad tak poważnymi sprawami powinna się odbyć poważna debata. Nie medialna, ale w zaciszu gabinetów. A istotą tych gabinetowych dyskusji powinny być argumenty merytoryczne, a nie emocjonalne, czy polityczne. Ostatecznie z planowanych 16 zlikwidowano jedną szkołę, a kolejna przeniosła się do innego budynku. Ale zamknięcie 11 następnych zostało tylko odroczone: ucząca się w nich teraz młodzież skończy edukację i dopiero wtedy placówki przestaną istnieć. Owszem, obroniono 5 szkół przed likwidacją, ale pojawia się pytanie, czy to także nie jest odroczenie wyroku w czasie? Przecież wiceprezydent Piątkowski już zapowiada, że to nie koniec, że kolejne szkoły będą zamykane, bo po prostu nie ma innego wyjścia. A dlaczego akurat teraz? Poprzedni prezydenci z tak drastycznych kroków zrezygnowali. Hanna Zdanowska nie jest wcale bohaterką, nie liczącą się z gromami jakie już spadły na jej głowę w związku z zamykaniem szkół. Po prostu została postawiona pod ścianą, bo budżet miasta jest jaki jest, a utrzymywanie szkół kosztuje. Za dużo.

Z wyliczeń magistratu wynika, że tylko w tym roku brakuje na edukacyjne wydatki 30 mln zł, choć ogólny budżet oświaty w tym roku to aż 845 milionów złotych (w tej kwocie jest także utrzymanie przedszkoli, których subwencja państwowa nie obejmuje). Zatem - jak wyliczył wydział edukacji - tylko w tym roku miasto dołoży do oświaty z własnego budżetu aż 333,1 mln zł. Dla porównania w 2000 roku oświata kosztowała ogółem miasto 507,7 mln zł, w 2003 roku ta kwota wzrosła do 546 mln zł, w 2007 r. miasto wydało na ten cel już 639 mln, a w 2010 r. - 819,7 mln.

Subwencja oświatowa z budżetu państwa nie wystarcza nawet na nauczycielskie pensje, bo algorytm według, którego jest wyliczana, jest niekorzystny dla dużych miast. Mniejszym wystarcza na płace, utrzymanie szkół, pomoce naukowe i jeszcze coś niecoś zostaje na remonty budynków. Dlaczego tak się dzieje? To pytanie do kolejnych rządów, które chętnie zrzucały na samorządy dodatkowe zadania, ale pieniędzy na owe zadania już nie dawały. Obecny rząd nie różni się w tej mierze od poprzednich, a w dobie kryzysu i fatalnej sytuacji finansów państwa, nadzieje na większą subwencję można rozważać w kategorii marzeń. O zmianę sposobu wyliczania subwencji bił się prezydent Jerzy Kropiwnicki, ale nic nie wskórał. I nie ma co liczyć, że Hannie Zdanowskiej uda się wpłynąć na premiera i jego ministrów, by niekorzystny algorytm zmienili.

Zatem co dalej? Niestety, to jest kolejny argument, by małe szkoły likwidować. W małych - znów posłużę się rachunkami miejskich urzędników - utrzymanie jednego ucznia kosztuje 919 zł, a subwencja wynosi tylko 450 zł. Brakującą kwotę miasto musi wygospodarować ze swojego budżetu, tnąc inne wydatki.

Identycznie ma się sprawa z podwyżkami jakie rząd zafundował nauczycielom. Wszyscy się cieszą, łącznie z wiceprezydentem Piątkowskim, ale mało kto wie, że te podwyżki oznaczają kolejne drenowanie budżetu Łodzi. Powód? Wspomniana subwencja oświatowa wcale nie wzrośnie proporcjonalnie do wzrostu nauczycielskich płac. Niewielkie znaczenie finansowe ma także fakt, że do pracy w łódzkich szkołach poszło około 200 nauczycieli mniej.

Redukcja nauczycielskich etatów dotknęła szkół wszystkich szczebli. Według oświatowych związkowców najboleśniej redukcje dotknęły nauczycieli języka polskiego i angielskiego oraz wychowania fizycznego. Ale zwolnienia wcale nie są spowodowane pustkami w miejskiej kasie. Przyczyną jest także malejąca liczba uczniów, a wraz z nimi zmniejszająca się automatycznie liczba klas i godzin lekcyjnych. To, niestety, jest system naczyń połączonych i choćby żadnej szkoły w Łodzi nie zlikwidowano, nauczycieli i tak będzie za dużo, bo jest za mało uczniów.

Brutalne realia rozumieją także związki zawodowe działające w oświacie, bo specjalnie nie protestują na wieść o zwolnieniach. To jasne, że najlepsze nawet chęci miasta nic nie dadzą jeśli niż demograficzny będzie trwał. Nauczyciele także znają te uwarunkowania i nie próbują wykorzystywać sytuacji do "ucieczki" na roczne urlopy dla podratowania zdrowia. Ten przywilej gwarantuje im Karta Nauczyciela, a dyrektor szkoły czy wydział edukacji nie może odmówić takiego urlopu. Przykłady mniejszych samorządów pokazują, że nauczyciele wykorzystują przywilej, by uniknąć redukcji etatu. W Łodzi ten problem nie istnieje - zapewniają urzędnicy.

Co prawda wiceprezydent Piątkowski zapewnia, że miasto dba o to, by nauczyciele rozwijali swoje kwalifikacje, ale dla młodych ludzi, którzy chcieliby związać się ze szkołami przyszłość nie rysuje się optymistycznie. Nawet w szkołach podstawowych, do których poszło więcej sześciolatków, są cięcia nauczycielskich etatów. I nadal będą. Chyba, że łodzianki zaczną rodzić więcej dzieci, ale na to raczej większych nadziei nie ma.

Obok nauczycieli w szkołach zatrudnieni są też pracownicy administracji i obsługi czyli sekretarki, księgowe, woźne, kucharki. Ich także - aby było jasne - dotykają redukcje. W tym roku szkolnym pracę zaczęło (ogółem we wszystkich placówkach oświatowych) 4050 osób. Rok temu było ich ponad 4,1 tys.

Dobra wiadomość jest dla tych, co zostali - podwyżki. Co prawda dopiero do grudnia i tylko 5-procentowe, ale biorąc pod uwagę, że pracownicy administracji i obsługi zarabiają poniżej średniej krajowej każda podwyżka powinna ich cieszyć. Ale raczej nie cieszy, o czym świadczą zapowiedzi Związku Nauczycielstwa Polskiego, który chce protestować. Powód? Podwyżki są dopiero od grudnia, a miały być od września. Pewnie za chwilę okaże się, że kwoty są za małe. Ale tu znów wracamy do punktu wyjścia, czyli budżetu. Podwyżki od grudnia będą kosztować miasto 200 tys. zł, a w roku przyszłym - 3 mln zł. Zatem komu zabrać, by dołożyć edukacji? Na to pytanie nie ma dobrej odpowiedzi.

W jakim kierunku będzie zmierzać łódzka oświata, w tym roku i kolejnych? Może nie dobre, ale nieco lepsze czasy nadchodzą dla szkolnictwa zawodowego. Te dotąd traktowane po macoszemu "zawodówki" miasto chce rozwijać. Dlaczego? Aby zapewnić młodym ludziom fach i przyzwoity poziom kształcenia, lepszy niż w wielu średniej klasy liceach.

Krzysztof Piątkowski twierdzi, powołując się na wyniki egzaminów w różnych typach szkół, że młodzi ludzie ze szkół zawodowych i techników osiągali lepsze wyniki niż ich rówieśnicy w liceach. Przekonuje, że ukończenie technikum, a nawet zawodówki nie zamyka młodemu człowiekowi drzwi do kariery. Przeciwnie. Po tych szkołach też można iść na studia. Ale po zawodówce czy technikum - co podkreśla Piątkowski - uczeń ma już zawód i to jest jego przewaga nad rówieśnikiem ze słabego liceum, który na dodatek oblał maturę. Teza o słabych liceach jest bardzo niepopularna i drażliwa, szczególnie dla ich dyrektorów i nauczycieli, ale nie jest żadnym odkryciem. Tak po prostu jest, a według władz miasta lepiej likwidować słabsze licea, a w ich miejsce poszerzać ofertę szkolnictwa zawodowego. Chodzi o to by, młodym ludziom dawać szanse na lepsze życie, a nie je zabierać.

Wyrazem troski miasta o szkolnictwo zawodowe są pieniądze jakie trafiły do tych szkół. Nie z miasta, a programów unijnych, choć bez pomocy magistrackich i marszałkowskich urzędników ich pozyskanie byłoby się niemożliwe. Tak 20 mln zł trafiło do szkół uczących zawodu, z czego 2 mln zł na pomoce naukowe, potrzebne do praktycznej nauki zawodu. Starania o kolejne granty będą kontynuowane, ale aby odbudować zaufanie rodziców gimnazjalistów do zawodówek i techników - trzeba czasu. Miasto zapowiada, że będzie rozwijać te szkoły.

Rok szkolny, który właśnie się w Łodzi rozpoczął, nie będzie ani diametralnie inny od poprzedniego, ani znacząco lepszy. Ale w istniejących realiach demograficznego niżu i coraz większych dziurach w edukacyjnym budżecie trudno oczekiwać cudów. Nauczyciele, uczniowie i rodzice mają prawo oczekiwać, że obecne władze Łodzi nie wycofają się z obietnic i doprowadzą do tego, że szkoły będą lepiej wyposażone i nowocześniejsze. Aby to osiągnąć nie trzeba cudów, wystarczy konsekwencja w działaniu.

od 16 latprzemoc
Wideo

CBŚP na Pomorzu zlikwidowało ogromną fabrykę „kryształu”

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na lodz.naszemiasto.pl Nasze Miasto