Gra świateł, muzyka, menu z Sheratona (szparagi z wędzoną szynką Chrobrego, pierś z gęsi, sos gruszkowy, zapiekane ziemniaki i konfitura z czerwonej cebuli z kapustą i winem, torcik kawowy z makiem i sos malinowy, z alkoholi – argentyńskie wino) – zrobiły wrażenie. Około północy John Malkovich opuścił starą fabrykę.
W sobotę, podczas konferencji (ubrany w garnitur ecru, białą koszulę z krawatem i kremowe buty na bose stopy), pytany o wrażenia z Łodzi, mówił, że od poprzednich wizyt (w 1995 roku był na planie "Króla Olch", a 10 lat temu krótko na Camerimage) miasto się zmieniło, powietrze jest czystsze.
Żartował, że chyba prostytutki nie są już te same co wówczas, gdy mieszkał w Grandzie podczas kręcenia filmu, bo musiałyby mieć po 70 lat. Co myśli o Polakach? – Ci, których znam, są weseli i zabawowi. Gdyby mi się tu nie podobało, nie przyjeżdżałbym – podsumował.
Choć dyżurny uśmiech nie znikał z twarzy aktora, przejścia ostatnich dni dały się we znaki – został okradziony w Pradze w hotelu, cierpiał z powodu spuchniętego kolana. W krótkim spotkaniu zmieściło się kilka pytań i zdawkowe odpowiedzi. – Czy grając psychopatów, role o wielkim ładunku emocjonalnym, musi pan jakoś odreagować? – Nie – powiedział stanowczo.
Za chwilę w Teatrze Jaracza miała się zacząć próba, więc jeszcze tylko prezenty – ulubione cukierki krówki i piernik marchewkowy, a od marszałka województwa partytura mszy łacińskiej Zdzisława Szostaka dedykowana Janowi Pawłowi II. Ten prezent szczególnie go ucieszył. A ponieważ jest kolekcjonerem starodruków, więc w foyer miał okazję obejrzeć kilka cennych dokumentów ze zbiorów Biblioteki im. Piłsudskiego.
Główny cel wizyty Johna Malkowicha, spektakl "The Infernal Comedy – Wyznania seryjnego mordercy" (autorstwa Michaela Sturmingera), wypełnił w sobotę po brzegi widownię "Jaracza".
Na scenie 30-osobowa orkiestra wiedeńska pod batutą Martina Haselbocka, przed nią biurko i książka podkreślająca, że zaraz zacznie się wieczór literacki. Autor nie jest zwykłym pisarzem, a nawet już go wcale nie ma, bo powiesił się w celi. Malkovich wciela się w postać Jacka Unterwegera, mordercy prostytutek (nie wiadomo dokładnie, ile ich zabił – 11 czy więcej), więziennego poety, światowca, dziennikarza.
Przywołując fragmenty książki wraca do wspomnień. Dwie śpiewaczki (soprany) – Bernarda Bobro ze Słowenii i Polka Aleksandra Zamojska – uosabiają związki z kobietami pojawiającymi się w jego życiu (od matki poczynając). Cytat z "Don Juana" Glücka wprowadza w piekło, jakie zgotował im Unterweger.
Zabrzmiał Vivaldi, Mozart, Haydn, Weber wpisując się w monolog mordercy, który sam nie wie już ,co to prawda. – Pierwszą rzeczą którą poznałem w życiu, był uśmiech, to było kłamstwo – mówi.
Arie odsłaniają dramaty bohaterek. – Kobiety są jedynym powodem, by żyć i jedynym dla którego warto umrzeć – wyznaje morderca. Ten sceniczny autorski wieczór był jak zbiór filmowych kadrów czekających na montaż. Nie ma tu szczególnej dbałości o rytm, wszystko dzieje się jakby tu i teraz. Aktor dokłada nawet zdanie do pani prezydent Łodzi, że w kawiarni Dybalskiego nie było bitej śmietany.
Przez 100 minut potwierdza swoją ekranową klasę wcielając się w tę kolejną z granych przez siebie nieobliczalnych postaci.
Brawa potężne. Ale nie podniosły widowni z miejsc. Było to bowiem nie tyle przeżycie teatralne, co okazja do obejrzenia Johna Malkovicha na żywo.
Jak czytać kolory szlaków turystycznych?
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?