Wywołała go moja szczęka, która na widok tego, co zobaczyłem, opadła mi do podłogi...
Takie chwile sprawiają, że nic nie zastąpi teatru. Tylko tam można poczuć tę wspólnotę przeżyć i wzruszeń, która sprawia, iż przez krótki choć czas mamy wrażenie przebywania w lepszym świecie. Tylko tam obcowanie z żywą sztuką i żywymi artystami może doprowadzić do takich emocji, że uczestniczymy w niezapomnianym wydarzeniu.
A występ Béjart Ballet Lausanne był wydarzeniem wbijającym w fotel. Fenomenalne umiejętności i olbrzymie zaangażowanie tancerzy znalazły upust dla swoich możliwości w nieprawdopodobnej, niepohamowanej wyobraźni choreografów. Porywające układy zbiorowe zapierały dech, za chwilę ścisnęły wzruszeniem za gardło intymne, a zarazem przebogate treściowo duety. Jednocześnie niemal fizycznie odczuwalny wysiłek tancerzy wyzwalał poczucie silnego współuczestniczenia w spektaklu, maksymalnego doznawania przekazywanych uniesień.
Największe wrażenie wywołały otwierająca i zamykająca spektakl sekwencje zbiorowe. Wpierw "zaatakowała" nas "Aria", którą Gil Roman ułożył do muzyki m.in. Jana Sebastiana Bacha, Nine Inch Nails, Melponem i ludowych pieśni inuickich. Pełna ekspresji, fantastycznych pomysłów, choćby na "wyprowadzanie" tancerzy ze sceny. Odwołująca się do mitu o Minotaurze, ale używająca go do pytań o wczoraj, dzisiaj i zawsze człowieka. U Romana wszyscy ze sobą walczą: dwie natury każdego z nas, świat męski ze światem kobiecym, instynkt z rozumem, pogmatwanie z porządkiem, pożądanie z opanowaniem. A także wolny taniec z tańcem klasycznym. Dla Romana efektem walki ma być nie zwycięstwo jednej ze stron, ale połączenie przeciwstawności w jedno. Czy jednak takie idealne zespolenie i koegzystencja są tu w ogóle możliwe? I czy partnerstwo odmienności nie jest jednak zawsze podszyte zwycięstwem jednej ze stron? Przecież nawet mężczyzna z głową byka, supersamiec, którego uwodzą tańcem kobiety gotowe zrobić dla niego wszystko, ma... rogi.
Nienachalna opowieść o poszukiwaniu sensu życia, "Chant du compagnon errant (Pieśń wędrownego czeladnika)", w choreografii Maurice'a Béjarta, dotknęła wrażliwości na wątpliwości. Dwóch tancerzy, ich wyrafinowany talent (dużą przyjemnością była konstatacja, że jeden z nich to Polak) oraz czysta spowiedź, iż być może to, że tropimy swoje prawdy, a każda z nich jest inna, każda ma innego mistrza, a i my jesteśmy różni - zarówno pod względem duchowości, pragnień, postrzegania świata, jak i seksualności - jest w nas najpiękniejsze.
Drugi duet to "Song of Herself" w choreografii Julio Arozareno. Najmniej może w tym zestawie efektowny, ale szczerze przejmujący.
I na finał znowu eksplozja! Zabierający nas do roznamiętnionej Grecji "Dionysos" z muzyką Manosa Hadjidakisa, do choreografii Béjarta. Widowisko najwyższej próby, w którym znalazły się wszystkie emocje świata, ładujące niewyrażonym bagażem witalności i przyjemnością życia. Nieprawdopodobna radość z tego, że jest sztuka. A greccy bogowie wstąpili na chwilę do Łodzi.
Béjart Ballet Lausanne potwierdził tytuł tegorocznej edycji spotkań - wielcy choreografowie XX wieku. Tworzący balet wieku XXI...
Jak czytać kolory szlaków turystycznych?
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?