Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Polska lekarka w Nepalu. Mount Everest ukryty za smogiem [ZDJĘCIA]

Anna Kołodziejska
Anna Kołodziejska - absolwentka Uniwersytetu Medycznego w Łodzi, wielokrotna medalistka zawodów w kickboxingu i lekarka w szpitalu w Poznaniu - poleciała do kliniki w Katmandu (Nepal), gdzie u boku znanego chirurga zdobywać będzie cenne doświadczenie, pomagając potrzebującym. Swoimi wrażeniami i spostrzeżeniami z tej niezwykłej podróży dzieli się z czytelnikami Naszego Miasta. Zapraszamy do lektury!

Katmandu, stolica Nepalu, to miasto pełne sprzeczności i po drugim tygodniu spędzonym tutaj nie wiem czy je nienawidzę, czy uwielbiam. Kiedy przygotowywałam się do wyjazdu, nie miałam pojęcia na co się przygotować i co zastanę na miejscu. Spodziewałam się urokliwego miejsca położonego w otoczeniu najwyższych szczytów świata. Liczyłam na obcowanie z naturą. Na posiłki przygotowywane z naturalnych składników, pełne wartości odżywczych i witamin. Wyobrażałam sobie, że w państwie gdzie przeważają góry, a gospodarka opiera się na rolnictwie, powietrze będzie przejrzyste i tak czyste, że niemal będzie widać błękitne obłoki wciągane do płuc przy każdym oddechu.

CZYTAJ TEŻ: Ania wyrusza do Nepalu pomagać potrzebującym

Po dziesięciu godzinach spędzonych w samolocie w końcu wylądowaliśmy. Nie mogłam doczekać się, aż wybiegnę z lotniska prosto w ten cudowny świat. Rzeczywistość zweryfikowała jednak moje wyobrażenia.

Pierwszą przeszkodą okazała się odprawa wizowa. Jedna kolejka po dokumenty do wypisania, kolejna do komputera, gdzie trzeba było wprowadzić swoje dane i adres pobytu, potem następna do kasy, gdzie trzech panów bynajmniej wcale się nie spieszyło, a jeden nie rozumiał nic po angielsku, ale za to głośno powtarzał raz za razem „money, money, money...”. Wydawało się, że nigdy nie wydostanę się z lotniska. Ale w końcu się udało. Dotarłam! Jestem! Łapię za walizkę i wybiegam z budynku. Natychmiast otoczyli mnie taksówkarze i... tumany kurzu. Powietrze wcale nie było błękitne, a tym bardziej czyste. Smog, kurz, brud i nieco tlenu. Płuca astmatyczki nie tego oczekiwały.

Katmandu może i jest położone na wysokości ponad 1300 metrów n.p.m, ale znajduje się w dolinie. Pasma górskie otaczające miasto z każdej strony skutecznie zatrzymują to, co wyprodukowała cywilizacja i tam, gdzie sobie to wyprodukowała. Efekt jest taki, że mieszkańcy duszą się we własnym brudzie. Po tygodniu przyzwyczaiłam się już, że maseczkę chirurgiczną noszę nie tylko w pracy. Tyle tylko, że po wyjściu ze szpitala zakładam taką kupioną na targu - wielokrotnego użytku i w ładny wzorek. Wybór nie jest mały. Krój, kolor, rodzaj materiału - moda zawładnęła i tym elementem, który stał się dla wielu nieodłączną częścią odzieży wierzchniej.

O widoku monumentalnych gór na horyzoncie można zapomnieć. Przy dobrej pogodzie widać tylko te położone najbliżej stolicy. Ale i tak trzeba się spieszyć, bo jak tylko ruch uliczny zacznie przybierać na sile, tumany kurzu unoszące się spod kół samochodów wraz ze spalinami i innymi zanieczyszczeniami skutecznie zasłaniają krajobraz. Nie ma co owijać w bawełnę. Miasto jest brudne. Zarówno powietrze, jak i ulice, na które przechodnie bez oporu wyrzucają śmieci. Nie tylko pojedyncze papierki, ale wręcz całe reklamówki odpadów.

Ale bywa tutaj też pięknie. Kobiety i mężczyźni noszą kolorowe ubrania. Na ulicach miast pełno jest osób ubranych w tradycyjne stroje. Uwielbiam ich samochody ciężarowe. Każdy pstrokaty od farb i malowideł, którymi został pokryty. Nierzadko jeszcze przyozdobiony dzwoneczkami i innymi wisiorami. A kiedy wyjedzie się za miasto lub gdy opadnie kurz, na horyzoncie rozciągają się nieziemskie widoki. Wszędzie dookoła góry, a na nielicznych kawałkach płaskiego terenu mienią się w słońcu zielone pola uprawne.

Na ulicach Katmandu pełno jest samochodów. Przez pierwsze dni czułam się, jakbym od nowa uczyła się poruszania po mieście. Przejście na drugą stronę ulicy w godzinach szczytu nierzadko dostarcza takiej dawki adrenaliny, że wrażeń wystarczy na długie godziny. Zanim doszłam do wprawy, próbowałam podczepiać się pod miejscowych i trzymać się ich blisko, aby w jednym kawałku dostać się na drugą stronę jezdni.

Biorąc pod uwagę styl jazdy miejscowych kierowców i ostrożność przechodniów, wydawałoby się, że ulice powinny ścielić się trupem, a kierowcy karetek (albo raczej karawanów) mieć pełne ręce roboty. W rzeczywistości jednak wypadki nie zdarzają się zbyt często. Pewien kierowca busa wyjaśnił mi, jakim cudem udaje się unikać wypadków. Pojazdy wyposażone są w specjalny, nepalski „Traffic System”, ułatwiający zawiadamianie innych uczestników ruchu drogowego o wykonywanych manewrach. Zwykłymi światłami sygnalizującymi zmianę pasa lub skręt nie zawsze da się pokazać jak skomplikowany manewr i slalom między pojazdami planuje się wykonać. Do tego właśnie służy system zawiadamiania w korkach. Polega on na tym, że kierowca lub pasażer wystawiają rękę przez okno i wskazują kierunek w którym zmierza pojazd. Prymitywne? Ważne, że działa.

Zobacz też blogi Ani Kołodziejskiej:
- Anna Kołodziejska
- DrAniaMED

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na lodz.naszemiasto.pl Nasze Miasto