Obejrzyj zdjęcia z gorących pokazów Fire Show w Manufakturze. |
Sobotni wieczór (24 września), godzina: 20.40, miejsce: Stary Rynek - to miało być zlecenie jak każde inne. Przed nami niewielki wygrodzony barierkami kawałek placu, stary autobus, fragment czegoś na kształt rusztowania i podesty zbudowane, jakby z tektury i blachy falistej. Z pozoru nic nie zwiastuje tego, co wydarzy się za chwilę. Podchodzimy do organizatorów, Ci nie zezwalają na nasze wejście w miejsce, gdzie zwykle znajdują się fotoreporterzy, po krótkich negocjacjach pada oferta "porozmawiajcie ze Szwedami" - wysyłamy negocjatora.
Kilka minut później jest już jasne, zostajemy w tłumie ze względów bezpieczeństwa, Szwedzi zapowiadają wysadzenie w powietrze(!) 3/4 rzeczy znajdujących się na "scenie". Cierpliwie czekamy do godziny 21. Czy to już spektakl, czy jeszcze przygotowania?
Na scenie krzątają się postacie w roboczych kombinezonach, z twarzami zasłoniętymi maskami pluszowych misi. Ktoś sprawdza naciąg liny, ktoś inny zmiata dokładnie scenę, jest nawet osoba odpowiedzialna za "odkurzenie" barierek. Po chwili na scenie pojawia się konferansjer, mężczyzna postawny z charakterystycznym brzuszkiem, ubrany w czerwone szpilki, rajstopy i marynarkę. Wita zgromadzoną publiczność, zapowiadając przybycie szwedzkiego Ministra Kultury. Ten jednak nie pojawia się.
Konferansjer wyciąga telefon, rozmawia z ministrem, a widzowie stają się świadkami rozmowy, która na najbliższe kilkadziesiąt minut przeniesie ich w świat, z którego nie ma ucieczki. Przedstawienie trwa już kilka minut, a na scenie wciąż pozorny spokój. Konferansjer w rozmowie z ministrem stawia na argument z najwyższego poziomu, lecz nawet stwierdzenie "Naród polski, pana oczekuje" nie jest w stanie przekonać osobistości do przybycia.
Wtedy aktorom puszczają nerwy. Ktoś wyciąga kanister benzyny, ktoś inny coś podpala, zza sceny pojawia się płonąca hulajnoga, a jeden z członków ekipy Burn Out Punks uruchamia piłę mechaniczną. Przez kilkadziesiąt minut na przemian z numerami w iście kaskaderskim stylu czarują widzów mieszanką efektów pirotechnicznych, umiejętności cyrkowych, aktorskich i kabaretowych.
Rzadko się zdarza by szumne z początku zapowiedzi nie okazały się tylko tanim chwytem marketingowym. W przypadku spektaklu "Szwedzki Syndrom" o jakimkolwiek marketingu nie mam mowy, tu liczy się tylko świetne show, które widzowie wspominać będą przez długie lata.
Poczucie humoru, którym aż tryska ze spektaklu - choć z pozoru proste - stoi na bardzo wysokim poziomie i nadaje mu niewątpliwie specyficznego charakteru. Chwilami przywodzi na myśl produkcje spod znaku MTV Jackass, ale w dużo lepszym wydaniu. Po blisko godzinie wspólnej zabawy widzowie nawet nie orientują się, kiedy w kolejnej rozmowie aktorzy mówią wspomnianemu ministrowi, że mają setki zakładników, których za chwilę wysadzą w powietrze. Zakładników, którzy - niczego nie świadomi - kibicują swoim porywaczom. To cały "Syndrom Sztokholmski". Wiem już skąd wziął się tytuł przedstawienia.
Był to bardzo udany wieczór i jedno z lepszych Street Artowych przedstawień, jakie dane mi było oglądać.
Zobacz więcej fotorelacji z przedstawień w Łodzi:
Muzycznie i ogniście podczas Festiwalu TrotuART 2011 w Łodzi
Nagość, ogień i woda w "Fauście" na rynku Manufaktury
Kliknij w pierwsze zdjęcie, żeby rozpocząć przeglądanie fotogalerii:
Jak czytać kolory szlaków turystycznych?
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?