Pierwszy Festiwal Dialogu Czterech Kultur powoli zbliża się do końca. Za nami siedem dni, które odmieniły wiele miejsc w Łodzi, liczne koncerty muzyki poważnej, rockowej, projekcje filmowe, programy kabaretowe, spektakle teatralne.
Jednym z najatrakcyjniejszych punktów programu był niewątpliwie wczorajszy występ Kronos Quartet – zespołu cieszącego się sławą nie mniejszą niż Filharmonicy Monachijscy czy Maria Callas. Również o występie Małego Teatru Dramatycznego z Petersburga z głośną na całą Rosję „Klaustrofobią” wypada mówić w kategoriach sensacji.
Podobnie oceniać można, choć przecież z zupełnie przeciwnego bieguna pochodzący, koncert Pop-Rock, w którym wystąpiły reklamowane jako lesbijki dwie dziewczynki z Rosji „zgrupowane” w zespole Tatu.
W gonitwie imprez daje się jednak zauważyć pewne niepokojące zjawisko: festiwal zjada własny ogon. Pośród wzajemnych duserów, jakie prawią sobie organizatorzy, gubi się gdzieś sens mnogości imprez. W ostatniej chwili zmieniane są godziny rozpoczęcia, przekładane terminy. I jak w jednym przypadku dzieje się tak, by umożliwić publiczności uczestnictwo w dwóch imprezach po sobie następujących, tak w innym przypadku robi się dokładnie coś przeciwnego.
Dokucza także brak programów teatralnych czy koncertowych, tak zwanych obsadówek, zadziwia, że do witania publiczności trzeba sprowadzać aktora z Krakowa, do obsługi akustycznej firmę znad morza, a do reżyserowania koncertu realizatora z Warszawy.
Jakby w Łodzi była ziemia wypalona.
*****
To, że Festiwal Dialogu Czterech Kultur jest promocją Łodzi, nie ulega wątpliwości. Szkoda jednak, że owa Łódź w całym przedsięwzięciu pozostaje jedynie miejscem odbywania się imprezy. Niespodziewanie i zaskakująco wobec wielu festiwalowych zdarzeń, otrzymaliśmy dowód, że stolica ma Łódź w głębokiej pogardzie. Tak jakby wynajęła na swoją zabawę olbrzymią halę rozrywkową. I to z niewielką finansową korzyścią dla samej Łodzi.
Dało się to odczuć podczas Koncertu Czterech Kultur w fabryce Poznańskiego. Wystarczy wspomnieć beznadziejną reżyserię ograniczającą się do przemarszów łódzkich robotników, z zadziwieniem przystających, by podziwiać śpiew artystów polskich, żydowskich, rosyjskich i niemieckich – trzeba przyznać: znakomity. Wyszło na to, że ta biedna i głupia Łódź może tylko rozdziawić gęby słuchając tego, co nam wielki świat udostępni.
Kuriozalne było też rozdawanie pamiątek festiwalowych dla ważnych postaci. Grafikę z numerem jeden otrzymał bowiem prezes Telewizji Polskiej Robert Kwiatkowski. Dopiero numer drugi przypadł prezydentowi Łodzi Krzysztofowi Jagielle. No bo przecież wszyscy wiemy, że państwo przy ulicy Woronicza w Warszawie jest znacznie większe i ważniejsze niż blisko milionowe miasto. Na osłodę grafikę z numerem trzy otrzymał ten, który... cały festiwal wymyślił, czyli Witold Knychalski. Mojego niesmaku nie zmniejszyły nawet kolejne zapewnienia premiera, że żyję w mieście „magicznym” i „uwodzicielskim” oraz wielki, ale ciasny bankiet w zimnej hali fabryki.
Błysk i cekiny czyli gwiazdy w Cannes
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?