MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Z długami do Unii

(z.ch.)
O polskich szansach wynikających z pewnego już członkostwa w Unii Europejskiej mówi się z reguły na wysokim „C”. Słowa o awansie cywilizacyjnym, gospodarczym i kulturowym brzmią dumnie i patetycznie.

O polskich szansach wynikających z pewnego już członkostwa w Unii Europejskiej mówi się z reguły na wysokim „C”. Słowa o awansie cywilizacyjnym, gospodarczym i kulturowym brzmią dumnie i patetycznie. Ale to tylko szansa. Czy ją wykorzystamy, a raczej czy będziemy w stanie z niej skorzystać? Zagrożeń, o czym mało się mówi, jest sporo.

Największym jest stan zadłużenia państwa. Dziś wynosi ono prawie 400 miliardów złotych, co oznacza, że na każdego z nas przypada 10 tysięcy zł. Zadłużanie samo w sobie nie jest niczym złym. Stanowi ono źródło dodatkowych pieniędzy na rozwój i sposób na zapchanie dziury, wynikającej z różnicy między wydatkami a dochodami. Trzeba jednak pamiętać, że zobowiązania trzeba kiedyś spłacić. Dobrze, gdy się wie, w jaki sposób i z czego. I tu zaczynają się schody…

Od Klubu Paryskiego do długu szpitalnego Finansiści przewidują, że za trzy lata, czyli w 2006 r. zadłużenie kraju zbliży się do granicy bezpieczeństwa określonej w konstytucji, czyli 60 procent produktu krajowego brutto (PKB). Nie możemy jej przekroczyć, bo grozi to rozkładem państwa. A do spłacenia mamy niemało. Do 2010 roku musimy oddać żywą gotówką 87 miliardów dolarów Klubowi Paryskiemu.

Najtrudniej będzie w latach 2005-2007, kiedy co roku trzeba będzie wysupłać od 12 do 15 miliardów dolarów. W tym samym czasie, zgodnie z traktatem podpisanym z Unią Europejską, wydamy na ochronę środowiska 12 miliardów. Do tego dojdą składki członkowskie na Unię oraz wydatki związane ze współfinansowaniem funduszy strukturalnych i przygotowaniem projektów opłacanych bezpośrednio z budżetu. Analitycy obliczają, że kosztować nas to będzie prawie 15 mld złotych w 2005 roku i ponad 17 mld zł rok później. Skąd weźmiemy potrzebne pieniądze dziś nikt nie wie.

Nad karkiem wisi nam jeszcze 8,5 miliarda długów szpitalnych. Nie obciążają one bezpośrednio budżetu państwa, ale pamiętajmy, że państwo, czyli my wszyscy, jest gwarantem funkcjonowania systemu ochrony zdrowia. Który szpital zechce dobrowolnie uregulować swoje wierzytelności, mając tak potężną rękojmię bezpieczeństwa.

Podobnie jest z ZUS-em, wobec którego budżet zalega z 9,5-miliardową wpłatą. Pieniądze na to miały pochodzić z prywatyzacji. Tych złotówek jednak nie ma, a dług jest. Z czego więc go spłacimy? Rząd może oczywiście wydrukować i sprzedać kolejną serię obligacji i bonów. Ale to obciąża kolejne pokolenia i podcina szanse na inwestycje. Bez nich polska gospodarka nie rozwinie się.

W perspektywie, ale nieodległej, jest jeszcze kwota 20 mld zł za samolot wielozadaniowy i dopłaty dla rolników, które sami będziemy finansować z budżetu.

Rewolucja, nie reforma Unia to twardy partner, dotrzymujący słowa i dający temu, kto wyłoży więcej. A my wolnych pieniędzy nie mamy… Co więc można zrobić?

Wyjściem jest nie tyle reforma, co rewolucja w finansach publicznych. Co ważniejsze, trzeba ją przeprowadzić już dziś, a nie za rok. W maju 2004 r. musimy już dysponować wolną gotówką. Zacząć trzeba od negocjacji z wierzycielami z Klubu Paryskiego o rozłożenie spłaty zadłużenia w czasie.

Jeśli tego nie zrobimy, będziemy – wbrew obietnicom rządu Leszka Millera – wpłacać do kasy unijnej więcej niż otrzymywać. Musimy też rozmawiać o przesunięciu o kilka lat naszego finansowego zaangażowania w ekologię.

Nie „przełkniemy” 160 miliardów złotych do 2015 roku. Nie znajdziemy ich, bo ich po prostu nie będzie.

By ożywić gospodarkę trzeba zmniejszyć podatki od firm i zniwelować wysokie koszty pracy. Aż 70 procent wydatków na jedno miejsce pracy stanowią obciążenia społeczne – składki i wpłaty na różne fundusze, obligatoryjne rachunki. Należy również skończyć z dopłatami do nierentownych przedsiębiorstw, hut, kopalń.

Zreformowania wymagają ubezpieczenia rolnicze, tak aby z dopłat korzystali ci, którzy produkują żywność, a nie wszyscy posiadacze ziemi. Idą na to niewyobrażalne pieniądze.

Według szacunków, tylko 20 procent pieniędzy z pomocy społecznej trafia do naprawdę potrzebujących. Reszta trafia do ludzi, którzy umieją wykorzystać luki w systemie prawnym. Listę postulatów można by mnożyć. Rząd nic nie robi. Dlaczego? Bo tak jest wygodniej i bezpieczniej.

I ostatni problem – bezrobocie. Co piąty dorosły Polak pozostaje bez pracy. 20-procentowy wskaźnik bezrobocia stawia nas w złej sytuacji w Unii, gdzie wskaźnik ten wynosi średnio 7 procent, a w innych krajach kandydackich 8-9 procent. Nasze wejście do wspólnoty tego nie zmieni.

Zachodnie inwestycje nie przysporzą wielu miejsc pracy, bo będą to przedsięwzięcia ze sfery najnowocześniejszych technologii, niewymagające dużego zatrudnienia. Szansą są małe i średnie firmy krajowe. Jest ich 3,2 miliona. Połowa ma się dobrze. Gdyby poluzować gorset finansowych obciążeń i założyć, że wówczas każda z nich zatrudniłaby choć jednego pracownika, problem bezrobocia praktycznie przestałby istnieć.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

POLITYCY jako dzieci

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na lodz.naszemiasto.pl Nasze Miasto