MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Trener BOT Skry Ireneusz Mazur: - Jak jest sielankowo, to pierwszy krok do porażki

Marek Kondraciuk
Fot. Dariusz Śmigielski
Fot. Dariusz Śmigielski
Marek Kondraciuk: Na czym polega fenomen siatkówki, dyscypliny uprawianej niemal we wszystkich krajach świata i cieszącej się niezwykłą popularnością? Ireneusz Mazur: – Z tą popularnością to byłbym ostrożny.

Marek Kondraciuk: Na czym polega fenomen siatkówki, dyscypliny uprawianej niemal we wszystkich krajach świata i cieszącej się niezwykłą popularnością?

Ireneusz Mazur: – Z tą popularnością to byłbym ostrożny. Wprawdzie federacje siatkówki rzeczywiście istnieją prawie w każdym kraju, piłkę podbija się na plażach wszystkich kontynentów, ale tak naprawdę masowy ten sport jest w trzech krajach: w Brazylii, Japonii i na Kubie. Tam zawsze hale są pełne.

Skupmy się więc na rodzimym podwórku. Dlaczego w Polsce siatkówka przeżywa boom?

– Doszukuję się kilku przyczyn zjawiska, które trudno porównać z jakimkolwiek innym. Przede wszystkim przy naszej dyscyplinie są media i one tworzą tę efektowną otoczkę, dają polskiej siatkówce ładne opakowanie. Nie zawsze tak było, ten mariaż dokonał się kilka lat temu. Niegdyś kibice zapełniali hale tylko w kilku ośrodkach.

W połowie lat dziewięćdziesiątych nastąpiła zmiana pokoleniowa w reprezentacji, w czym akurat miałem przyjemność uczestniczyć. Po długim okresie bez medali wreszcie reprezentacja Polski kadetów zdobyła w 1995 roku brąz na mistrzostwach Europy w Barcelonie, a wkrótce juniorzy zostali najlepszą drużyną kontynentu w Izraelu i świata w Bahrajnie. Niemal cały ten złoty zespół awansował do pierwszej drużyny narodowej, dając kibicom olbrzymi zastrzyk nadziei na sukcesy w przyszłości.

Dodajmy, że właśnie pan prowadził tę utalentowaną drużynę i rok po zdobyciu mistrzostwa świata juniorów objął pan pierwszą reprezentację. „Dorosły” sukces jednak nie przyszedł, ale popularność – tak.

– Na trybunach zaczęli pojawiać się młodzi ludzie, utożsamiający się z nastoletnimi kadrowiczami. Model młodego reprezentanta Polski, modnie ubranego, wyluzowanego, grającego bez stresów był atrakcyjnym wzorcem dla nowego pokolenia kibiców. Odnieśliśmy kilka spektakularnych zwycięstw – niestety tylko pojedynczych – na przykład pierwszy raz od lat nad Rosją i Jugosławią. Zaczęto więc mówić w tym duchu: młodzi potrafią, trzeba dać im szansę, do nich będzie należeć przyszłość. Media to podchwyciły. Nie bez znaczenia było i to, że na trybunach panował spokój, kultura i ludzie czuli się bezpiecznie.

Na spektakularny sukces reprezentacji czekamy nadal. Nie sądzi pan, że mit legendarnej drużyny Wagnera, działający trochę tak, jak mit Wembley ’73 w piłce nożnej, ciąży naszej reprezentacji? Przecież każdy porównuje kolejnych trenerów do nieodżałowanego „Kata”, a zawodników do Skorka, Wójtowicza, Gawłowskiego, Gościniaka i Boska, oczekując sukcesów na ich miarę.

– Mitem drużyny Wagnera żyliśmy ćwierć wieku. Dla mnie, a pewnie i dla pana, w ogóle dla naszego pokolenia to była świętość, to byli idole, herosi. Pamiętam jak na początku lat dziewięćdziesiątych pracowałem z młodzieżą i trudno mi było pogodzić się, że nazwiska mistrzów świata z Meksyku ’74 i olimpijskich z Montrealu ’76 niewiele jej mówią. Ta młodzież – Papke, Świderski, Zagumny – po prostu nie znała bohaterów naszej młodości. To już nie byli idole tej generacji siatkarzy i kibiców.

Teraz częściej się mówi o dawnych mistrzach, kiedy nastąpił siatkarski boom odkurza się ich nazwiska. Czy współczesnym reprezentantom ciąży ten mit? W jakimś sensie tak, bo nadal porównuje się ich do ludzi Wagnera, a nie mogą im dorównać sukcesami.

Co jest barierą, która na razie nie pozwala tym wysokim, silnym, utalentowanym, mającym świetne warunki do uprawiania sportu i zarabiającym niemałe pieniądze chłopakom wejść na drogę do złota?

– Nie ma jednej bariery, bo gdyby była, to pewnie wreszcie znaleźlibyśmy sposób, jak ją pokonać. Jest wiele cząstkowych i nie dotyczy to tylko naszej dyscypliny. W piłce nożnej też nie udało się przekuć sukcesów młodzieży trenera Wójcika na medale pierwszej reprezentacji. Kiedy po kilku latach spotkał się ze swoimi srebrnymi olimpijczykami w pierwszej reprezentacji, to już byli zupełnie inni ludzie. Gdzieś tkwi błąd na styku sportu juniorskiego i seniorskiego.

Młodzież w drużynach zdobywających medale jest chowana w określonym drylu, ma swoje autorytety, wierzy w swojego trenera i nagle, kiedy dorośleje, zabiera jej się to. Zaczyna się karuzela, mieszanie w młodych głowach. To co robił poprzednik było złe, a teraz poznacie co dobre – mówi wielu nowych trenerów. Ja także dostrzegłem, że moi dawni podopieczni po kilku latach nie mieli już autorytetów. Dla większości nie był nim żaden trener.

Trenerzy muszą mocno pracować, wręcz walczyć, żeby zdobyć szacunek zawodników i autorytet. Hubert Wagner go miał, a przecież w jego zespole nie brakowało chłopaków „z piekła rodem”.

– Nie byłem tak blisko tamtej drużyny, ale jeśli miałbym polegać na opowieściach krążących w środowisku, na anegdotach, na wspomnieniach zawodników Wagnera, to tak bym ich scharakteryzował: potrafili się zabawić, ale jak przyszło do grania, to potrafili grać. Żeby tak było, to musiał być człowiek, który im imponował, którego podziwiali i szanowali. Przez wiele lat kadrę prowadził wspaniały trener Tadeusz Szlagor, a jednak nie potrafił dokonać tego, co Wagner. W ostatnich latach natomiast, w reprezentacji też pojawiali się zawodnicy, którzy potrafili swoje ambicyjki podporządkować drużynie, ale są i charakterki, do których bardzo trudno dotrzeć.

Czy ta wprost szalona popularność siatkówki w Polsce jest pana zdaniem właściwie dyskontowana?

– Zawsze można powiedzieć, że chciałoby się więcej. Dziesięć lat temu chcieliśmy w związku, żeby powstały cztery szkoły mistrzostwa sportowego, ale udało się powołać do życia tylko dwie. Mówimy tu o mężczyznach, ale pamiętajmy, że na siatkarski boom mają ogromny wpływ sukcesy siatkarek trenera Andrzeja Niemczyka. Dostrzegam, że siatkówka jest bardzo popularna w szkołach. Często bywam na spotkaniach z młodzieżą i jestem nimi zbudowany. Efektem boomu jest także uaktywnienie wielu środowisk, np. w Łodzi, gdzie działają klasy siatkarskie w SMS, rozwija się plażówka, ma powstać hala widowiskowo-sportowa, a mecze Ligi Światowej są wielkimi wydarzeniami dla miasta.

Czy budowanie wielkiego sportu w mniejszych ośrodkach, takich jak Bełchatów, jest dobrą strategią?

– Siatkówka zapuściła w Bełchatowie korzenie i nie ma obawy, że kiedyś się komuś coś odwidzi i pozostanie spalona ziemia. Ta dyscyplina już wrosła w kulturę miasta, bo są ludzie, którzy potrafią zachować spokój w trudnych sytuacjach.

Wraz z budową mocnej drużyny ruszyła fala szkoleniowa i sądzę, że już niedługo z grup młodzieżowych będzie można wyłowić pojedyncze talenty do ekstraklasy. Zjawisko pod tytułem siatkówka w Bełchatowie ma więc charakter trwały. Nie można natomiast zaręczyć, że pozostanie na najwyższym poziomie. Utrzymać się tam, gdzie teraz jesteśmy, będzie niezwykle trudno. Siatkówka jest sprawą elektrowni, a piłka nożna kopalni. Symbioza dwóch potężnych podmiotów jest wprost modelowa. Obiektywnie jednak miejsce jest mało atrakcyjne. Z innymi ośrodkami możemy rywalizować sprawną organizacją, rzetelnością i pod tym względem Bełchatów to ścisła czołówka krajowa. Dobrzy zawodnicy, którzy do nas przychodzą mogą mówić, że miasto nie jest tak ładne, jak Częstochowa czy Olsztyn, ale w klubie spotykają się z perfekcją organizacyjną.

Wielu zawodników traktuje Skrę jak port, w którym warto na jakiś czas zakotwiczyć i płynąć dalej. Tak przemknęły przez drużynę asy tej miary, co Robert Prygiel i Piotr Gruszka. To nie sprzyja identyfikacji z Bełchatowem.

– To prawda, że wielu zawodników traktuje miejsce pracy doraźnie. Takie są czasy. Wielu, grając u nas mieszka w Częstochowie, ale nigdy nie narzekali na organizację klubu i występując u nas dawali z siebie wszystko.

Debiutujecie w Lidze Mistrzów. Czym dla pana są te rozgrywki?

– W trenerce osiągnąłem stosunkowo dużo, zarówno w pracy z młodzieżą, jak i w lidze, a także w reprezentacji, choć tu akurat pragnąłem znacznie więcej. Kiedy pracowałem w Częstochowie, mieliśmy wystąpić w Lidze Mistrzów, ale odszedłem z zespołu. Te rozgrywki to dla mnie coś wyjątkowego, sprawa moich ambicji. To nierozerwalne, że wartość trenera jest określona przez wartość drużyny, którą prowadzi. Utarło się, że wygrywa drużyna, a przegrywa trener. Czuję jednak, że w zespole jest mobilizacja i moi zawodnicy też traktują występy w Lidze Mistrzów ambicjonalnie. Dla nas cel sam w sobie, ogromne wyzwanie, bez względu na to, że niesie dużo dodatkowych obciążeń. Jeśli czegoś się obawiam, to tylko kłopotów zdrowotnych, kontuzji, mikrourazów, przeziębień związanych często z podróżami.

Bronicie także tytułu mistrza Polski.

– Nie zapominam o tym i chcemy pogodzić oba cele: obronić złoto i awansować do drugiej rundy Ligi Mistrzów. Myślę, że z doświadczonymi zawodnikami uda nam się ominąć wszystkie rafy.

Co jest atutem pańskiego zespołu, a co jego słabością?

– Atutem – waleczność. Mam drużynę ludzi bitnych i charakternych. Czasem to rodzi spięcia. Są nieodzowne, a ja jako trener muszę je wyprzedzać. Nie wierzę w moc tak zwanej dobrej atmosfery. Jak jest sielankowo, to pierwszy krok do porażki. W drużynie musi wrzeć, a sztuką jest przenieść tę wysoką temperaturę na grę i walkę. Wada zespołu – mam paru doświadczonych zawodników i pytanie, czy podołają dużym obciążeniom. Są jednak wartościowi zmiennicy – poradzimy sobie.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Mbappe nie zagra z Polską?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na lodz.naszemiasto.pl Nasze Miasto