Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Saga rodu Skrzydlewskich

bohdan dmochowski
Klan Skrzydlewskich prawie w komplecie: w środku Helena Skrzydlewska, nestorka rodu i twórczyni jego potęgi. Od lewej stoją: wnuczka Joanna, syn Witold, wnuczka Ilona, córka Elżbieta i wnuk Zbigniew.
Klan Skrzydlewskich prawie w komplecie: w środku Helena Skrzydlewska, nestorka rodu i twórczyni jego potęgi. Od lewej stoją: wnuczka Joanna, syn Witold, wnuczka Ilona, córka Elżbieta i wnuk Zbigniew.
Tylko nielicznym łodzianom nazwisko Skrzydlewscy nie mówi nic. Pozostali, czyli prawie wszyscy, wiedzą, o kogo chodzi. Gdy je wymieniają, najpierw myślą o ostatniej posłudze, a dopiero w drugiej kolejności o kwiatach.

Tylko nielicznym łodzianom nazwisko Skrzydlewscy nie mówi nic. Pozostali, czyli prawie wszyscy, wiedzą, o kogo chodzi. Gdy je wymieniają, najpierw myślą o ostatniej posłudze, a dopiero w drugiej kolejności o kwiatach.

Helena Skrzydlewska, seniorka rodu, jest z tego powodu niepocieszona.

– My już od kilku pokoleń jesteśmy przede wszystkim kwiaciarzami – w jej wyjaśnieniu pobrzmiewa nutka żalu, że zapomnieli o tym nawet ci, którym sprzedawała żonkile i tulipany z wiaderka.

Pierwszy był Józef

Pani Helenie niespieszno do wspominek, ale rodzina naciska. Ściągnął ją telefonem do kwiaciarni na rogu Tatrzańskiej i Przybyszewskiego syn, Witold Skrzydlewski. Klan stawił się prawie w komplecie. Jest Elżbieta Zawadzka, córka Heleny i siostra Witolda. Przyjechała z córką Iloną i synem Zbigniewem, właścicielem cegielni. Jest córka Witolda – Joanna, jego duma i ukochana wnusia babci Heleny.

Kilka dni temu zawitała do nich szwedzka telewizja. Też pytali o korzenie rodu i kręcili niedowierzająco głowami słysząc, ile razy Skrzydlewscy padali na kolana, podnosili się, padali, i znów podnosili.

– Bo zaraz po 1945 roku byliśmy uważani za kułaków – uskarża się pani Helena. – A tak się złożyło, że w zamożną rodzinę wżenił się Józef Skrzydlewski, protoplasta rodu.

– Józef poślubił w 1922 roku Józefę z Gniotków, którzy mieli wielkie gospodarstwo na Zarzewie, tam gdzie jest dziś Przybyszewskiego 204 – snuje wspomnienia pani Helena.

– Urodził im się mój przyszły mąż Ryszard i Longina Skrzydlewscy. Józef gospodarzył i jednocześnie zarabiał jako przodownik w granatowej policji. Dobrze im się powodziło aż do wojny. Okupanci ich wysiedlili na ul. Lodową. Choć były to czasy ciężkie, Józef prowadził własny interes. Najpierw „sprzątał” Łódź, to znaczy targowiska, na które zjeżdżali furmankami chłopi. Potem miał pięć par koni i rozwoził materiały budowlane. Żeby nie trafić na roboty do Niemiec, jego syn, a mój przyszły mąż Ryszard zatrudnił się u największych łódzkich ogrodników Kłaczkowskich. Wyszłam za niego zaraz po wojnie.

Pani Helena, z domu Wiatr, mieszkała przy ul. Kilińskiego. Szczególne miejsce w jej pamięci zajmuje ojciec, wielki oryginał. Był piłsudczykiem. W wojnie z bolszewikami został ranny, a gdy któregoś dnia listonosz dostarczył mu odszkodowanie wielkości woreczka wypchanego 10-złotowymi banknotami, iście po ułańsku rozpuścił w miesiąc wszystkie pieniądze.

Po wyzwoleniu władza ludowa patrzyła na Skrzydlewskich podejrzliwie. Głowa rodu – Józef, z taką „ziemiańską przeszłością” na państwową posadę nawet nie startował, a Ryszarda za „pochodzenie” wyrzucili ze studiów.

– Szczęściem Józef miał głowę na karku – chwali teścia pani Helena. – Nadal zajmował się przewozami. Lubił też „udzielać się”. Tramwaj dochodził tylko do Tatrzańskiej, więc założył komitet społeczny, dał konie i samochody z wojskowego demobilu i przedłużyli linię aż na Zarzew, do torów kolejowych. Śmialiśmy się, bo choć nie było studni głębinowej, postanowił założyć wytwórnię wód gazowanych. Rzeczywiście konie zlikwidował, wykopał studnię i zaczął zarabiać na oranżadzie.

– Kilka razy go zlicytowali – wtrąca Witold Skrzydlewski. – To był taki sposób na likwidację prywatnych. Wlepiało się drakoński domiar, a że nie było pieniędzy na zapłacenie, przychodzili smutni panowie, wyceniali na śmieszne sumy stały majątek i firma przestawała istnieć. Któregoś razu zabrali dziadkowi samochody ciężarowe, a nawet radio „Stolica”. Była to ostatnia licytacja w jego życiu, bo podczas „nalotu” zasłabł i zmarł. A komornik nawet nie przerwał swojej roboty!

Kwiaciarka Helena

W 1946 roku Helena i Ryszard doczekali się córki, Elżbiety. Mieszkali wtedy tam, gdzie Józef Skrzydlewski zapuścił korzenie, czyli w przedwojennym domu Gniotków. Tam założyli jako jedni z pierwszych w Łodzi własny ogród warzywny i kwiatowy.

Pierwsze cięte kwiaty Helena sprzedawała niemal na progu mieszkania, prosto z wiaderka. Sprzedawała też sałatę, kapustę, inne warzywa – wszystko co ziemi wydarła. Woziła się też z kwiatami i włoszczyzną tramwajem na Górniak. Na świecie był już syn Witold, przyszły przedsiębiorca.

– Witek ma głowę do interesów po dziadku! – chwali syna pani Helena. – Była między nimi bardzo silna więź. Dziadek widział w nim następcę i godzinami wkładał mu do głowy różne mądrości. Nauki skończyły się, gdy Józefa zabrakło, ale nie poszły w las.

Koncesja nr 13

Gdy w 1973 roku przedwcześnie zmarł Ryszard Skrzydlewski, głową rodziny została... Helena.

Po śmierci męża postawiła koło domu skromną budkę. Domu już nie ma, bo przy budowie wiaduktu na ul. Przybyszewskiego został wyburzony, ale jej pierwszy kwiatowy „sklepik” stoi do dziś.

Gdy zaczęła robić wiązanki i wieńce, przyszły pierwsze poważniejsze kłopoty. Okazało się, że handluje nimi nielegalnie i dostała słony domiar.

– Naliczyli mi tyle, że wystarczyłoby na małego fiata – wspomina. – Nie miałam z czego zapłacić, więc dotarłam aż do prezydenta, żeby dali mi koncesję. W końcu ją dostałam. Pamiętam, że miała numer 13. Ale nadal przychodziły kontrole i wlepiały kolejne domiary.

Córka Elżbieta w 1966 roku wyszła za mąż, usamodzielniła się i osiadła z rodziną w Głownie. Przyszły na świat dzieci: Ilona i Zbigniew, mąż wypalał cegły, a ona została przy kwiatach. Od siedmiu lat wozi obiady pielgrzymom z Głowna, w pół drogi do Częstochowy. Z pomocą Witolda Skrzydlewskiego ozdobiła morzem kwiatów ołtarz w Łowiczu na przyjazd papieża Jana Pawła II.

Pieniek z placu Reymonta

Zanim Witold Skrzydlewski dojrzał do przejęcia interesów rodzinnych, chodził do Technikum Samochodowego przy ul. Prożka i – jak sam dziś przyznaje – często dostawał małpiego rozumu. Wtedy właśnie pojawił się w domu pierwszy samochód osobowy – używany wartburg. Podjeżdżał nim pod szkołę, czym wyprowadzał z równowagi nauczycieli.

– Za tego wartburga profesor Śpionek, zacny człowiek i wspaniały nauczyciel, postawił mi trzy pały na jednej lekcji – wyjawia skutek swych szpanerskich popisów.

Biznesmen z dystansu 30 lat ocenia różne sztubackie pomysły z przymrużeniem oka:

– Miałem 19 lat, byłem zbuntowany i o żadnym uprawianiu ziemi, handlowaniu włoszczyzną czy kwiatami nawet nie chciałem słyszeć. Co innego miałem w głowie. Pamiętam, chadzałem z pewną lubą, której zachciało się pieńka brzozowego do ozdoby pokoju. Niewiele myśląc poszedłem w nocy na pl. Reymonta i ściąłem brzozę. Przytachałem jej ten pieniek, ale i tak puściła mnie w trąbę – zaśmiewa się.

W czepku urodzony

Helena Skrzydlewska nie może powstrzymać się od żartobliwej uwagi, jak on może, mając pięćdziesiątkę na karku, gadać takie androny.

– Babciu! – odpala Skrzydlewski – czuję się młodo, bo sama mówiłaś, że jestem w czepku urodzony!

Przedsiębiorca ma na podorędziu przykłady, że ten czepek uchronił go już kilka razy. Przecież – dowodzi – przeżył groźny wypadek samochodowy, a 10 września 2001 roku uniknął kuli płatnego mordercy.

– Miałem zginąć o godz. 15 – opowiada. – Morderca nie wziął mnie na muszkę tylko dlatego, że w tym dniu po wyjściu z Urzędu Miasta poszedłem na zakupy, czego nigdy nie robię.

Uchroniła mnie Opatrzność i policjanci, którzy prawdopodobnie od jakiegoś informatora dowiedzieli się o przygotowanym zamachu. Później rozeszło się po Łodzi, że tego „cyngla” najął za 50 tys. zł Jacek T., właściciel konkurencyjnej firmy pogrzebowej. Teraz toczy się jego proces.

– Czasami żałuję, że gdy mama oddała sprawy firmy w moje ręce, zabrałem się w 1990 roku za usługi pogrzebowe. Mnie i moją rodzinę spotykają z tego powodu różne, niezasłużone przykrości. Już nie wiem, jak mam tłumaczyć, że ani ja, ani moja córka Joanna, która za moją namową pomaga mi w interesach, nie mamy styczności z osobami zmarłymi.

Witold Skrzydlewski żałuje także z kilku innych powodów, że zabrał się za branżę pogrzebową. Był przecież szarpany w aferze „łowców skór” i choć wyszedł z tego z czystymi – jak twierdzi – rękoma, to ucierpiał wizerunek jego i rodziny.

Biznesmen wprost tego nie mówi, ale można wyczuć, że te wszystkie trumny i pochówki zaszkodziły uwielbianej córce Joannie, gdy startowała w wyborach do Sejmu, a teraz do Rady Miejskiej.

– Jak Asia przegrała w ostatnich wyborach samorządowych, to się popłakałem – wyznał. – Skończyła jedne studia, teraz robi podyplomowe, zna perfekt angielski, zna także niemiecki. Jest pracowita, uczciwa, solidna, a dostała trochę za mało głosów. Najchętniej wróciłbym tylko do kwiatów, ale już jest za późno, wszystko by się zawaliło. A do tego nie dopuszczę, bo na wszystko co zbudowaliśmy ciężko pracowały trzy pokolenia.

Oddała władzę, zachowała tron

Helena Skrzydlewska jest nadal właścicielką rodzinnej firmy, ale – jak przystało na tradycję – dowodzi nią teraz wnuk Józefa i syn Romana, czyli Witold Skrzydlewski.

– Mama oddała mi władzę, ale my ją chcemy mieć na tronie – mówi zupełnie serio Witold Skrzydlewski, rekin (tak mówią o nim i sojusznicy, i wrogowie) w łódzkiej branży kwiatowej oraz funeralnej – Wszystko, co osiągnąłem, zawdzięczam dziadkowi, a jej przede wszystkim. Ona dźwigała wszystko na swoich barkach i nauczyła nas nie tylko brać, ale i dawać.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Archeologiczna Wiosna Biskupin (Żnin)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na lodz.naszemiasto.pl Nasze Miasto