Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Po proteście pracowników MOPS

Monika Pawlak
Rocznie należy się jeden długopis z trzema wkładami. Komputer? Chyba że za zgodą szefa ktoś przyniesie z domu własny. Normą są maszyny do pisania, gotowe druki wypełniane przez kalkę, rozlatujące się krzesła i sypiące ...

Rocznie należy się jeden długopis z trzema wkładami. Komputer? Chyba że za zgodą szefa ktoś przyniesie z domu własny. Normą są maszyny do pisania, gotowe druki wypełniane przez kalkę, rozlatujące się krzesła i sypiące się na głowy sufity. W takich warunkach pracuje w Łodzi tzw. pomoc społeczna.

Pracownicy socjalni zarabiają w granicach 1,3 tys. zł. W środę nie wytrzymali i urządzili protest. Jeśli nie dostaną podwyżek - zaczną strajkować, bo mają dość upokorzeń.

Za dużo absurdów
Sylwester Tonderys, absolwent politologii (kierunek praca socjalna) na Uniwersytecie im. kardynała Wyszyńskiego w Warszawie, zarabia 1,3 tys. zł netto. Z powodów rodzinnych przeniósł się z Warszawy, gdzie przed dwoma laty wszyscy dostali po 3,2 tys. zł brutto.

- Nie sądziłem, że dysproporcje w zarobkach są aż tak duże, przecież to miasta oddalone niewiele ponad sto kilometrów - dziwi się Sylwester Tonderys. - Studia skończyłem z myślą o takiej właśnie pracy, nie jestem tu przez przypadek. Ale zaczynam mieć tego dosyć.

Pod opieką ma dzielnicę Widzew Wschód, a także Andrzejów i okolice, czyli gminy wiejskie, bo nikt ich nie chciał. Ale nie narzeka, bo wśród podopiecznych jest znacznie mniej chorych psychicznie (tylko pięciu), alkoholików i narkomanów. Tylko biedy dużo. - Głupio mi, gdy mam oferować ludziom 200 złotych zasiłku na kupno węgla. Na całą zimę! - opowiada Tonderys. - Albo dwuosobowej rodzinie, bez żadnych dochodów, po 175 złotych. To jakiś datek, a nie realna pomoc...

Absurdów w opiece społecznej jest więcej. Zasiłki celowe, choćby na zakup leków, są przyznawane na pół roku. Kwota jest porażająca, bo to ledwie 40 zł, ale pracownik z opieki musi co miesiąc odwiedzać podopiecznego i od nowa przeprowadzać u niego tzw. wywiad środowiskowy. Bo a nuż mu się nagle poprawiło?

Inny przykład. Brakuje pieniędzy, by te 40 zł wysłać przekazem pocztowym. To jak niewidomy człowiek ma je odebrać? Wyręcza go pielęgniarka, która musi przyjechać do filii MOPS z upoważnieniem, a później pieniądze zawieźć.

- W tym czasie mogłaby zrobić coś naprawdę pożytecznego - uważa Sylwester Tonderys.

Z dożywianiem też nieporozumienie. Przyszły pieniądze, odgórnie ustalono, że każdemu potrzebującemu trzeba dać po 120 zł. A dlaczego nikt nie zweryfikował, na co te pieniądze idą? Alkoholik je przepijał, a samotna matka z dzieckiem i tak głodowała.

Co to znaczy uratować człowieka?
Piętnaście lat pracy w pomocy społecznej ma za sobą starszy pracownik socjalny, pani Urszula (prosi, by nie publikować nazwiska). Co miesiąc odbiera przy kasie 1,3 tys. zł pensji. Opiekuje się na stałe czterdziestoma osobami, kolejnymi sześćdziesięcioma - doraźnie.

- Mój teren to stare, czynszowe kamienice na Polesiu. Rudery pełne są pokaleczonych przez życie ludzi - opowiada pani Urszula. - Staram się im pomagać, by nie stoczyli się jeszcze bardziej. Opornie to idzie, ale jeśli uratuję choć jednego człowieka, to jestem zadowolona.

Co to znaczy uratować człowieka? Na przykład pomóc mu w rozstaniu z nałogiem alkoholowym lub narkotykami. Pomóc w znalezieniu pracy, mieszkania. W ułożeniu na nowo kontaktów z rodziną. Czasami są trzy takie osoby rocznie, a czasami żadna. Praca trudna, często w warunkach urągających godności. Dlaczego jej nie rzuciła?

- Tylko optymizm mnie tutaj trzyma i chęć pomagania ludziom. Zawsze chciałam robić coś dla innych - tłumaczy pani Urszula. - Choć jak zepsuje mi się ząb, to pół nocy nie śpię i myślę, skąd mam wziąć na dentystę. Albo jak kran przecieka. Dla mnie to tragedia, bo hydraulik kosztuje.

Godnie żyć
"Co robisz szmato?!" - usłyszała niedawno Katarzyna Hołys. Pracuje niespełna rok na Górnej. Absolwentka socjologii zarabia 1,1 tys. zł netto. Podkreśla, że to już z dodatkiem za pracę w terenie i z premią.

- Śmieszne, prawda?! - pyta nieco retorycznie. - Za codzienne kontakty z alkoholikami, narkomanami, ludźmi z marginesu. Chcę tu pracować, pomagać, ale chcę też godnie żyć. A za takie pieniądze to niemożliwe.

Głodowe pensje to niejedyny problem. Kasia opowiada o koleżance, która niedawno przeszła na emeryturę. Z gruźlicą, której nabawiła się w pracy. O brudnych i śmierdzących klientach, przychodzących po zasiłki. O tym, że wchodząc do domów swoich podopiecznych, boi się nie wyzwisk, bo te są normą. Boi się, żeby w ataku pijackiego szału ktoś jej nie pobił.

- Proszę sobie wyobrazić sześciu pracowników w pokoju, który ma 24 metry - mówi Katarzyna Hołys. - Siedzimy sobie dosłownie na plecach. Jak w takich warunkach ludzie mają nam opowiadać o swoich dramatach? O mężu alkoholiku, co bije i gwałci? O synu okradającym matkę z emerytury? Przecież do tego trzeba minimum intymności!

Róbmy to z głową
Baza danych, komputery - to mrzonki. Sprawozdania z wywiadów środowiskowych wypisują na gotowych drukach przez kalkę. Albo na rozklekotanych maszynach do pisania. Jak ktoś przyniesie własny komputer, korzysta z niego kilkanaście osób. Internet? Marzenie nie do spełnienia. Dobrze, że chociaż krzesło się nie rozleci, jak się na nim usiądzie.

- Nie wszędzie tak jest, są filie lepsze i gorsze - przyznaje Sylwester Tonderys. - Ale jeśli mamy komuś faktycznie pomagać, róbmy to z głową. Łódź w ogóle nie korzysta z unijnego dofinansowania do pomocy społecznej. Dlaczego? Bo nad wnioskiem trzeba posiedzieć, dokładnie go wypełnić. A po co się wysilać? I na czym go pisać, na tej maszynie?

Maksimum pracy - minimum płacy
Pracownicy socjalni są zatrudnieni przez miasto. Od stycznia negocjują z władzami Łodzi podwyżki, ale bezskutecznie. Gmina oferowała im w tym roku po 250 zł więcej, ale związki zawodowe nie chciały jałmużny. Chcą co najmniej średniej krajowej. Jeszcze w tym roku, bo w przyszłym żądają kolejnej podwyżki - o połowę podstawowej pensji. Miasto się nie zgadza, więc w minioną środę socjalni wyszli na ulicę. Około 500 osób przemaszerowało ulicą Piotrkowską do pasażu Schillera, przeraźliwie gwiżdżąc. Z transparentami "Maksimum pracy - minimum płacy", "Więcej rozsądku, mniej biurokracji", z balonami.

- Byłoby nas więcej, ale dyrektor postraszył ludzi pismem, że protest jest nielegalny. Rozumiem ich, boją się o posady - mówi Karol Orczykowski, przewodniczący Związku Zawodowego Pracowników Socjalnych. - Dziwi się pani, że wyszliśmy na ulicę? Nasze pensje zrównały nas z podopiecznymi. Tu są ludzie wykształceni, po trudnych studiach. Jak mamy ich zachęcać do podjęcia pracy, oferując głodowe stawki?

Związkowcy podkreślają zgodnie - bo w proteście brała udział też "Solidarność", że nie muszą zarabiać po 4 - 5 tysięcy. Wystarczy im 2 tys. brutto, byle je dostać. Chcą też normalnych warunków pracy, m.in. badań profilaktycznych i szczepień ochronnych.

- Niech ktoś wreszcie okaże nam szacunek - mówi pani Urszula. - Naprawdę ciężko pracujemy, zostawiamy tu serce, a dostajemy w zamian tylko "policzki".

Po krótkiej manifestacji w pasażu delegacja protestujących wręczyła petycję z żądaniami Halinie Rosiak, wiceprezydent Łodzi. Szef związkowców krótko przedstawił też ich dramatyczną sytuację radnym.

- Znam doskonale ten problem, ale budżet miasta jest jeden i nie da się go rozciągać - tłumaczy Halina Rosiak. - Obawiam się, że w tym roku nie będziemy w stanie spełnić wszystkich żądań. Ale zaoferujemy tyle, na ile nas stać.

Rozmowy mają się odbyć po 20 października. Wtedy będzie gotowa analiza budżetu miasta po trzech kwartałach, a dopiero na tej podstawie władze Łodzi będą mogły cokolwiek zaoferować.

- Jeśli nadal będziemy lekceważeni, zacznie się strajk. Ludzie są zdesperowani i gotowi na wszystko - zapowiada Karol Orczykowski.

Strajk nie musi oznaczać zamknięcia na głucho wszystkich filii MOPS i jego agend. Wystarczy, że pracownicy socjalni przestaną wychodzić na wywiady. To oznacza, że najbiedniejsi łodzianie zostaną bez pomocy.

* * * * *

Trudno oprzeć się wrażeniu, że pracownicy socjalni celowo wybrali termin manifestacji. Kampania wyborcza dawała pewność, że zostaną zauważeni. Rzeczywiście, na manifestacji pojawili się radni - kandydaci LiD: Maciej Rakowski (Senat), Witold Rosset (Sejm), Dariusz Joński (szef sztabu wyborczego LiD). Na szczęście protestujący nie dali się nabrać na deklarowaną przez nich pomoc, nie dopuścili ich do głosu, po prostu zignorowali. Słusznie. Przecież radni zostali wybrani rok temu i wcześniej nie interesowali się problemami opieki społecznej. A socjalni nie przyszli pod magistrat robić komuś kampanii.

od 7 lat
Wideo

Konto Amazon zagrożone? Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na lodz.naszemiasto.pl Nasze Miasto