Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Piotrkowska 104

Jerzy Sławomir Mac
Galeria portretów ojców miasta zdobi sale Urzędu Miasta przy Piotrkowskiej 104. Są to jedyne dowody pamięci o byłych rezydentach Łodzi. O powojennych historia milczy
Galeria portretów ojców miasta zdobi sale Urzędu Miasta przy Piotrkowskiej 104. Są to jedyne dowody pamięci o byłych rezydentach Łodzi. O powojennych historia milczy
Pytanie o Grzegorza Palkę, jednego z najbardziej wyrazistych prezydentów Łodzi lat 90., wyszukiwarka strony internetowej Urzędu Miasta odrzuca z adnotacją „nie znaleziono”.

Pytanie o Grzegorza Palkę, jednego z najbardziej wyrazistych prezydentów Łodzi lat 90., wyszukiwarka strony internetowej Urzędu Miasta odrzuca z adnotacją „nie znaleziono”.

Dla równowagi, nie ma tam również Jarosława Pietrzyka, jednego z najbardziej bezbarwnych „ojców miasta” z lat 80., a nazwisko „Kaümierczak” – tak nazywał się najdłużej urzędujący (15 lat) szef łódzkiej administracji – pojawia się w wyszukiwarce tylko dlatego, że noszą je pracownica urzędu i działacz rady osiedla Katedralna.

Historia Łodzi na jej oficjalnej stronie internetowej kończy się na roku 1948, a później jest już tylko Łódź dzisiejsza. Ponad pół wieku jej dziejów stanowi białą plamę, a postacie i nazwiska powojennych rządców miasta nie istnieją.

Ktoś próbował mi tłumaczyć powód orwellowskiego nieistnienia Grzegorza Palki tym, że był z przeciwnej opcji politycznej niż dzisiejsza ekipa. Ale Kaźmierczak, Pietrzyk, Lorens, Niewiadomski, Matusiak – byli z tej samej opcji, a też nie istnieją jako byli prezydenci. Rzecz zatem nie w poglądach, a w kulturze politycznej.

Kiedy w latach 30. tworzono galerię portretów ojców miasta, Łodzią rządziła czerwona lewica, a sportretowano wszystkich, począwszy od Leopolda Skulskiego, nadburmistrza miasta w latach 1918 – 1919, skrajnego narodowca. Dziś ta galeria zdobi reprezentacyjne sale Urzędu Miasta przy Piotrkowskiej 104 i są to jedyne dowody pamięci o byłych prezydentach Łodzi. O powojennych historia milczy.

Kierownik wesołego autobusu

W późnych latach 50. byłem uczniem podstawówki nr 34 przy ul. Kopcińskiego. Któregoś roku – w klasie trzeciej albo czwartej nasza mocno wierząca (w komunizm) wychowawczyni obwieściła z rumieńcami zaangażowania, że nazajutrz zaszczyci naszą szkołę „towarzysz Kaźmierczak”.

– Oczywiście wiecie, dzieci, kto to? – spytała z błyskiem w oku. – Wiemy, kierownik wesołego autobusu! – wyrwał się do odpowiedzi niezawodny jak zawsze klasowy prymus, Bogdan Łągwa.

„Wesoły autobus” to był najpopularniejszy wówczas program rozrywkowy Polskiego Radia, a jego szef, Franciszek Kazimierczak, zaczynał każdy występ zwrotem: „Jak się macie kochane ludzie w…” – i wymieniał nazwę miejscowości. Był to wówczas człowiek bardzo znany, w odróżnieniu od Edwarda Kaźmierczaka, który jako przewodniczący łódzkiej rady miejskiej był szefem władz administracyjnych Łodzi (urząd prezydenta miasta zlikwidowała ustawa z 1950 r., bo prezydent mógł być w Polsce tylko jeden: towarzysz Bierut).

W rzeczywistości Łodzią rządziła wtedy niepodzielnie pierwsza sekretarz komitetu miejskiego PZPR, Michalina Tatarkówna-Majkowska, prządka. Kaźmierczak był w jej głębokim cieniu. I jeśli z biegiem czasu stał się bardziej znany, to głównie dlatego, że pełnił swój urząd dłużej niż ona, dłużej nawet niż sam Gomułka, aż po okres wczesnego Gierka – całe 15 lat.

Prawdziwy komunista

Kaźmierczak miał kilku krótkotrwałych poprzedników, wśród nich Kazimierza Mijala, prezydenta w latach 1945 – 1947, który po 1956 roku, niepogodzony z gomułkowską „odwilżą”, wyemigrował do „prawdziwie komunistycznej” Albanii, gdzie został nawet wicepremierem.

Zorganizował tam nadające po polsku Radio Tirana, którego słuchanie było jedną z lepszych rozrywek lat 60. Na początku lat 80., już jako wiekowy emeryt, przyjechał na krótko do Polski, zachęcony stanem wojennym, czyli, jak mówił, „powrotem prawdziwego komunizmu”. Mijal, słabo już wówczas mówiący po polsku i niewiele kojarzący, nawet do kelnera mówił „towarzyszu”.

Nie wiem, czy podczas swego krótkiego tournée odwiedził Łódź, na którą był obrażony, bo zabrano mu rodzinny sklep na rogu Tuwima i Wysokiej. Jak widać, szczery komunizm nie kłócił mu się z „prywatną inicjatywą”.

Po Kaźmierczaku nastał Jerzy Lorens, z którym rozmawiałem już jako młody, nawiedzony ekologicznie dziennikarz na początku lat 70., kiedy w ramach budowy gierkowskiej „drugiej Polski” wznoszono też „drugą Łódź” na Retkini i wschodnim Widzewie. Zniknęła wtedy stara zabudowa ulicy Głównej, a na jej przedłużeniu, noszącym wówczas nazwę Armii Czerwonej (dziś Piłsudskiego – Rokicińska) burzono zabytkowe, kunitzerowskie domki i wycinano, trzeba czy nie trzeba, rosnące przy nich drzewa.

Wśród nich dąb, pamiętający Jagiełłę. Przetrwał carów i Hitlera, nie przeżył Lorensa. Ów łódzki władyka, który przez dziesięć lat był zastępcą Kaźmierczaka, powinien był więc dobrze rozumieć klimaty miasta, podczas naszej rozmowy niczego nie pojmował. Stare chałupy, jakieś drzewko – o co wam chodzi, redaktorze?

Matka Polka częstuje kawiorem

Kolejny, Józef Niewiadomski, znów prezydent Łodzi (tę funkcję przywróciła gierkowska reforma administracyjna z 1975 r.), to było panisko! Potrafił trzymać umówionego z nim dziennikarza przez godzinę w poczekalni, by ten odczuł dystans, ale miał też gest. Zorganizowana przezeń wyjazdowa sesja Klubu Problemów Inwestycyjnych Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich na budowie Centrum Matki Polki przypominała audiencję bojarów u cara. Był, a jakże, i kawior, i szampan, i rosyjska wódka, w ilości nie do zwalczenia. Po latach Niewiadomski bronił się przed oskarżeniem w sprawie nadużyć…

Mam wizytówkę kolejnego prezydenta Łodzi, Jarosława Pietrzyka, który rządził w latach 1985 – 1989. Musiałem więc z nim rozmawiać, ale zabijcie mnie – nie pamiętam, o czym. Nie mogę sobie nawet przypomnieć, jak wyglądał.

Zmiana barw

Z Grzegorzem Palką, drugim prezydentem Łodzi w III RP (pierwszym był króciutko, niespełna pół roku, Waldemar Bohdanowicz, późniejszy wojewoda) zetknąłem się w 1981 r., gdy był działaczem łódzkiego regionu „Solidarności” i ekspertem ekonomicznym Komisji Krajowej. Timothy Garton Ash w książce „Polska rewolucja 1980-81” nazwał go nawet „ministrem gospodarki w gabinecie cieni Wałęsy”.

Robiłem z Palką wywiad po posiedzeniu KK„S” 23 paździenika 1981 r. poświęconym ocenie rządowych propozycji ogromnych podwyżek cen w celu ściągnięcia „nawisu inflacyjnego”.

Mówił, że nie należy się łudzić, iż kosztami transformacji można będzie obciążyć bogatych i partię. Za jej rządy zapłacą wszyscy, głównie najubożsi. Miał rację.

W kuluarach usłyszałem o nim, że podczas rozmów ze stroną rządową był jednym z najtwardszych negocjatorów. Punktował demagogię partyjnych towarzyszy, przygważdżał ich żelazną logiką. Toteż po wprowadzeniu stanu wojennego towarzysze wzięli Palkę pod obcasy. Został przez nich zaliczony do jedenastki „ekstremistów »Solidarności«”. Palka był najmniej znany opinii publicznej, a nawet bezpiece.

Do tego stopnia, że gen. Władysław Pożoga, wówczas zastępca Kiszczaka, nie umiał prawidłowo podać jego nazwiska. Pisze o nim w swych wspomnieniach, zanotowanych przez pułkownika Henryka Piecucha – „Palke”. Znaczy to, że siedział na czyjeś prywatne zamówienie.

Jako prezydent Grzegorz Palka doprowadził do wielkiej rzeczy: pierwszego Światowego Zjazdu Łodzian. Wydarzenia, które przypomniało, że historię naszego miasta tworzyli, w nie mniejszym stopniu niż Polacy – Niemcy, Żydzi, Rosjanie i przedstawiciele innych nacji.

Dekadę później do tej tradycji nawiązał niedawny Festiwal Dialogu Czterech Kultur. Lewica przyszywała Palce łatkę zakutego narodowca, bo zapisał się do ZChN. Ale gdyby nie ów „zakuty narodowiec”, nie powstałaby chyba fundacja Monumenta Iudaica Lodzensis, o której zaczęto mówić na owym zjeździe i nie stanąłby w parku Staromiejskim pomnik Mojżesza. Dr Arnold Mostowicz, honorowy obywatel Łodzi, z którym byłem zaprzyjaźniony, do końca swoich dni powtarzał, że ze wszystkich łódzkich prezydentów najlepiej rozmawiało mu się z błogosławionej pamięci Palką.

Jego następcę, Marka Czekalskiego, poznałem poprzez wspólnych znajomych z Unii Wolności na konwencie tej partii przed wyborami 1997 r. Trochę nawet popiliśmy, dał mi swoje prywatne telefony. Później, gdy już nie był prezydentem, a ja pisałem coś o Łodzi dla „Wprost”, próbowałem się z nim skontaktować. Nie podnosił słuchawki, nie odpowiadał na moje SMS-y i nagrania na pocztę głosową. Czyżby myślał, że chcę go pytać o to, o co jest dziś jest oskarżony?

Kolejnego prezydenta, Tadeusza Matusiaka, poznałem na konferencji poświęconej odradzaniu się ksenofobii i rasizmu w Polsce, zorganizowanej w siedzibie Urzędu Miasta Łodzi przez Polską Unię Studentów Żydowskich i Stowarzyszenie „Nigdy Więcej”.

Prezydent Matusiak był jej patronem i uczestnikiem. Sprawiał wrażenie, inaczej niż Lorens, że rozumie, o co chodzi – do czasu, gdy młody żydowski dyskutant z innego miasta zapytał, dlaczego w Łodzi jest takie mnóstwo antysemickich i nazistowskich gryzmołów na murach, napisów „Jude raus” i „Żydzi do pieca”, czy nie rażą one władz miasta i dlaczego na co dzień nie robi się nic, by ich nie było, a tylko raz w roku uspokaja swe sumienia zakupem paru kubłów farby dla „Kolorowej tolerancji”.

Odpowiedź Matusiaka wbiła mnie w krzesło. „Jak byłem w Izraelu, też widziałem wiele antypolskich napisów, których nikt nie usuwa”. Odjęło mi mowę i nie byłem w stanie spytać – a i status dziennikarskiego obserwatora nie bardzo mi pozwalał – czy zna on biegle hebrajski, bo polskojęzycznych graffiti nie udało mi się nigdy w Izraelu spotkać, a jeżdżę tam dosyć często.

Wielbiciele malin

Obecnego prezydenta Krzysztofa Jagiełły nie miałem okazji poznać osobiście. Poczułem jednak na plecach, przynajmniej pośrednio, jego oddech prawie 20 lat temu. Latem 1983 r. wracałem z działki w Justynowie. Wiozłem w bagażniku kilka skrzynek jabłek, jakieś maliny, botwinkę, fasolkę szparagową, co tam rosło. Na Rokicińskiej zatrzymał mnie patrol: dwóch zomowców i cywil. Obejrzeli dokumenty, przeszukali auto, znaleźli ziemiopłody. Zapytali, skąd to.

Powiedziałem, że z ogrodu. „Obywatel ogrodnik?”. Nie, dziennikarz. „Ma uprawnienia ogrodnicze?”. Nie ma, bo nie potrzebuje, by uprawiać grządkę. „Dokąd wiezie?”. Do Warszawy. „Aa, spekulować będzie!” – włączył się cywil, podtykając mi pod nos jakiś kartonik.

Przeczytałem: „Komisja do Walki ze Spekulacją przy Urzędzie Dzielnicowym Łódź-Widzew”. Zagroził, że skonfiskuje mi samochód jako narzędzie przestępstwa spekulacji.

Stanęło na tym, że wzięli maliny, fasolkę i połowę jabłek oraz dwie paczki papierosów „Jugo”, które wygrzebali ze schowka. Członkostwem owej dzielnicowej komisji do walki ze spekulacją chwalił się w życiorysie, złożonym w partyjnej Akademii Nauk Społecznych, jej przyszły student Krzysztof Jagiełło.

od 7 lat
Wideo

Konto Amazon zagrożone? Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na lodz.naszemiasto.pl Nasze Miasto