MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Jak upaść za cały milion - raport o syndykach

Piotr Brzózka
Rekordzista zarobił w Łodzi okrągły milion. Inni też z pewnością do interesu nie dokładają, choć wysokości swoich zarobków strzegą jak oka w głowie. W ogóle są dość tajemniczy.

Rekordzista zarobił w Łodzi okrągły milion. Inni też z pewnością do interesu nie dokładają, choć wysokości swoich zarobków strzegą jak oka w głowie. W ogóle są dość tajemniczy. Do lubianych nie należą, niektórzy nawet zwykli ich nazywać hienami lub grabarzami.

Syndycy, bo o nich mowa, stanowią zamkniętą grupę, która niechętnie dzieli się ze światem szczegółami swojej pracy. A szkoda, bo może otwierając się, zmieniliby wyjątkowo złą prasę, która towarzyszy im od lat kilkunastu?

Syndycy mają swoje tajemnice, mają też sporą władzę. Upadłymi zakładami, wartymi często grube miliony, rządzą w sposób niemal niepodzielny. Teoretycznie pewną kontrolę nad ich pracą mają wierzyciele upadłych zakładów, czy też ich dawni właściciele. Zazwyczaj jednak robią to nieudolnie bądź też w ogóle starymi sprawami się nie interesują. W praktyce więc formalny nadzór nad poczynaniami syndyków trzymają jedynie tzw. sędziowie komisarze. To ich podpisy widnieją pod każdą decyzją syndyka. Tyle że i w tym przypadku kontrola bywa iluzoryczna. Wystarczy wspomnieć, że na 223 syndyków zarejestrowanych w łódzkim Sądzie Okręgowym i na 84 prowadzone aktualnie upadłości przypada jedynie 5 sędziów komisarzy z wydziału upadłościowego i dwóch zajmujących się tym "z doskoku".

Ile masy, tyle kasy
Współpraca pary syndyk - sędzia zaczyna się od wstępnego ustalenia wynagrodzenia dla przyszłego zarządcy majątkiem upadłego przedsiębiorstwa. Decyzja należy do sądu, propozycja wychodzi od syndyka. Ostatecznie wysokość zapłaty zależy od wartości przedsiębiorstwa, zawiłości sprawy, przewidywanego czasu jej prowadzenia oraz stopnia zaspokojenia wierzycieli. Zarobek nie może przekroczyć 5 procent wartości masy upadłościowej. Jeśli jednak syndyk lub sędzia uznają, że masa jest zbyt mała, by brać z niej "jedynie" pięć procent, wynagrodzenie można podnieść do wysokości 40-krotnego miesięcznego wynagrodzenia w sferze budżetowej. Cześć pieniędzy syndycy dostają w formie comiesięcznych zaliczek, resztę po zakończeniu upadłości. Wynagrodzenie pobierają z kasy firmy.

O jakich pieniądzach mówimy? Żaden syndyk i za żadne skarby świata nie przyzna się do tego, ile zarabia. Również sądy oszczędnie dawkują wiedzę: - Mogę tylko powiedzieć, że rekordzista dostał w Łodzi milion złotych. Z kolei najniższa przyznana stawka to 4 tysiące złotych - mówi Jarosław Papis, rzecznik łódzkiego Sądu Okręgowego, nie ujawniając, o jakie firmy i jakich syndyków chodzi.

Zarobki wyciekają więc jedynie "przypadkiem", gdy ktoś się poskarży lub media wykażą się dociekliwością. Jeden z tygodników podawał niegdyś, że syndyk łódzkich zakładów Koh-Vera za 31 miesięcy pracy dostał 710 tysięcy złotych, zaś syndyk Westy-Life zarobił 530 tysięcy. Z kolei "Dziennik Łódzki" pisał trzy lata temu o skardze złożonej do sądu przez łódzką delegaturę Ministerstwa Skarbu Państwa na wysokość stawki przyznanej syndykowi Zakładów Przemysłu Jedwabniczego "Pierwsza" w Łodzi.

- To bulwersujące, żeby za grzebanie takiego trupa, jakim jest "Pierwsza", płacić syndykowi około 800 tysięcy złotych i to w tak biednym mieście, jak Łódź - mówił nam ówczesny szef delegatury MSP Marek Składowski.

- Nie ma się co bulwersować. Ustalając wynagrodzenia dla syndyków, sędziowie kierują się przepisami prawa. A co do "Pierwszej": kwota 800 tysięcy nie jest prawdziwa, poza tym należy podkreślić, że sędzia wcale nie przyznał syndykowi maksymalnej stawki. Wstępne wynagrodzenie ustalono bowiem na poziomie 2,71 procent wartości masy upadłości - mówi Jarosław Papis (sąd podaje, że wartość ta wynosiła 31 milionów złotych, można więc policzyć, że 2,71 proc. to ponad 830 tys. złotych). Rzecznik dodaje, że nie zdarzyło się jeszcze w łódzkim sądzie, aby na skutek czyjejś skargi obniżono syndykowi zarobki, natomiast bywały sytuacje, że pierwotnie ustalona stawka została potem podniesiona.

Sami swoi
Jak powiedział nam jeden z syndyków skłóconych ze swoim środowiskiem, wielkie upadłości nazywa się "hitami". Na naszym podwórku za takie uchodzą bądź uchodziły: Uniontex, Pierwsza, Wifama, Eskimo, Vera, Fakora, Pamotex, Alba, Polmerino, Chemitex-Anilana. To wielkie firmy, duże majątki do spieniężenia i przy okazji - duże pieniądze do zarobienia.

Teoretycznie sędziowie, wyznaczając syndyków, powinni brać kolejnych kandydatów z listy, którą dysponuje prezes sądu. W Łodzi na takiej liście zarejestrowane są 223 osoby. Żeby się na nią wpisać, trzeba mieć wyższe wykształcenie, pięcioletnie doświadczenie w kierowaniu firmą, znajomość prawa gospodarczego, prawa pracy oraz finansowego, być niekaranym i nie posiadać sądowego zakazu prowadzenia działalności gospodarczej. Po wpisaniu na listę, wystarczy już tylko czekać...

W praktyce jednak nie każdy może liczyć na zarządzanie ogromnymi majątkami. Sędziowie mają bowiem prawo, w przypadku upadłości dużych i szczególnie skomplikowanych, wyznaczyć poza kolejnością jednego z doświadczonych i sprawdzonych syndyków, który akurat nie jest obłożony pracą i co do którego nikt nie zgłaszał dotąd zastrzeżeń.

To oczywiście budzi od razu podejrzenia o istnieniu układów między sędziami i syndykami. - Grono "zaufanych" jest wąskie. Wiadomo, że najlepsze upadłości dzieli między siebie grupa dziesięciu - dwudziestu osób. Dla innych zostają tylko odpady - mówi jeden z syndyków, któremu nie było jeszcze dane zdobyć "hita".

Z drugiej strony trudno jednak wspomnianym przepisom odmówić logiki. Zdarzało się już, że niedoświadczeni syndycy nie radzili sobie z upadłościami, przeciągając je niemiłosiernie w czasie. Odwoływać ich zaś z pełnionej funkcji nie było sensu, bo zmiana na tym stanowisku jedynie wydłużyłaby całą procedurę.

Dekadę w upadłości
Głównym zadaniem syndyka jest sprzedaż majątku upadłego przedsiębiorstwa - budynków, maszyn, urządzeń biurowych. Chodzi o to, by z uzyskanych pieniędzy zaspokoić roszczenia wierzycieli, których firma dorobiła się jeszcze przed upadłością, zadłużając się u kontrahentów, nie płacąc podatków, składek na ZUS, rachunków za prąd i wodę. Z rzadka syndycy podejmują się kontynuować w zakładzie produkcję. To się wprawdzie opłaca (można zarobić dwa razy więcej), mało kiedy jest jednak możliwe.

Przeciętny czas prowadzenia upadłości to trzy, cztery lata. Czasem wychodzi jednak znacznie dłużej. Najstarsze łódzkie upadłości - Drewmet, Instal i Ruda - prowadzone są od jedenastu lat. Dziesiąty rok syndycy urzędują w Anilanie i firmie DIM. Czemu tak długo?

Andrzej Brolik, syndyk Anilany, mówi, że w ciągu dziesięciu lat urzędowania w zakładzie nie próżnował. - Kiedyś to był wielki pofabryczny teren skażony ciężką chemią. Dziś w tych budynkach kwitnie spore centrum średniego biznesu - mówi syndyk, podkreślając, że upadłość jest już właściwie zakończona.

Obiektywnie trzeba przyznać, że sprzedaż kompletnie zrujnowanych budynków czy zdezelowanych maszyn bywa trudna. Jeśli wybrać z majątku i sprzedać szczególnie atrakcyjne kąski, pozostają "odpady", których nikt nie chce kupić. Rozdać za darmo nie bardzo można, bo wierzyciele mogliby syndyka podać do prokuratury. Próby sprzedaży majątku w całości też z reguły skazane są na klęskę, zważywszy choćby na ogromne rozmiary niektórych przedsiębiorstw.

Z drugiej strony: czy syndycy robią wszystko, aby majątek jak najszybciej spieniężyć i upadłość zamknąć? Każdy, kto próbował, choćby telefonicznie, zastać syndyka w jego zakładzie, może mieć co do tego poważne wątpliwości.

Fakty to czy mity?
W marcu Centralne Biuro Antykorupcyjne zatrzymało syndyka prywatnej firmy z Tuszyna. Według CBA, mężczyzna domagał się łapówki od osoby zainteresowanej kupnem wystawionej na sprzedaż nieruchomości. Ustawienie przetargu miało kosztować 20 tysięcy złotych. Syndyk został złapany na gorącym uczynku, gdy pod budynkiem sądu przyjmował od "klienta" kopertę. Dziś siedzi za kratkami, sąd właśnie przedłużył mu areszt o kolejne miesiące.

Czy zatrzymany mężczyzna jest jedynie czarną owcą w swoim środowisku? Rozmawialiśmy z syndykiem, który twierdzi, iż przetargi wygrywa się za pieniądze albo po znajomości, często po zaniżonej cenie.

Czy to prawda? Rewelacje takie nie znajdują odbicia w policyjnych czy prokuratorskich statystykach. Organy ścigania niezwykle rzadko interesują się działaniami syndyków.

Może po części dzieje się tak dlatego, że kontrolować ich pracę wcale nie jest łatwo. Przekonali się o tym niedawno inspektorzy Najwyższej Izby Kontroli, którzy chcieli przejrzeć dokumenty dwóch dużych łódzkich upadłości: Anilany i Fakory. Nie udało się, bo sędziowie nie wpuścili ich do zakładów.

- Jako powód formalny sędziowie komisarze podali brak uprawnień NIK do kontrolowania postępowań sądowych - mówi Andrzej Cieniewski, wicedyrektor łódzkiej delegatury NIK. - Tymczasem my nie chcieliśmy sprawdzać niezawisłych sędziów, lecz syndyków, których uważamy za zwykłych urzędników. Uważam, że mamy prawo wglądu do tych dokumentów ze względu na interesy skarbu państwa, czyli głównego wierzyciela upadłych przedsiębiorstw - dodaje Cieniewski.

Jarosław Papis z Sądu Okręgowego w Łodzi ripostuje: - NIK zwrócił się nie do tych osób, co trzeba. O dokumenty powinien poprosić przewodniczącego wydziału upadłościowego, a nie poszczególnych sędziów - mówi. - Poza tym inspektorzy sugerowali, że ich kontrola mogłaby dotyczyć merytorycznej pracy sądu, a to jest niedopuszczalne.

Andrzej Brolik, syndyk Anilany, mówi, że prowadzona przez niego upadłość nie kryje żadnych tajemnic. Dokumenty są dostępne dla wszystkich zainteresowanych, czyli takich, którzy potrafią wykazać interes prawny: wierzycieli i wojewody jako przedstawiciela upadłego przedsiębiorstwa. W tej sprawie syndyk nie ma sobie nic do zarzucenia.

- Ja jestem tylko wykonawcą postanowień sądu - mówi skromnie.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

POLITYCY jako dzieci

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na lodz.naszemiasto.pl Nasze Miasto