Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Biją auta, trzaskają kasę

Łukasz Wichłacz
Żeby wyłudzić pieniądze, niszczy się auto „na siekierę”, a potem zostawia pod stadionem. W firmie ubezpieczeniowej właściciel auta zeznaje, że pojazd zniszczyli stadionowi chuligani
Żeby wyłudzić pieniądze, niszczy się auto „na siekierę”, a potem zostawia pod stadionem. W firmie ubezpieczeniowej właściciel auta zeznaje, że pojazd zniszczyli stadionowi chuligani
Dobry samochód to taki, który ma drogie części. W tej chwili najmodniejsze są francuskie. Trzy, cztery „bomby” i zarabia się sto procent wartości. I kupuje jeszcze droższy model auta.

Dobry samochód to taki, który ma drogie części. W tej chwili najmodniejsze są francuskie. Trzy, cztery „bomby” i zarabia się sto procent wartości. I kupuje jeszcze droższy model auta. Jeśli często się „trzaska” i dobrze liczy, można wyciągnąć miesięcznie dwie średnie krajowe, a nawet więcej.

Zanim Marek się z kimś „trzaśnie”, starannie planują akcję. Omawiają wszystkie detale. Towarzystwa ubezpieczeniowe nie są głupie. Dokładnie sprawdzają okoliczności wypadków. Jak coś wywęszą, mogą robić problemy z wypłatą odszkodowania. Dlatego Marek na ogół nie rozbija już aut na działce u kumpla,lecz gdzieś w mieście, tam, gdzie – przynajmniej teoretycznie – jest wielu świadków. Żeby nie doszło do żadnej tragedii, kierowcy samochodów jadących na „bombę” cały czas kontaktują się ze sobą przez komórki.

– Obserwuję sytuację na drodze – mówi Marek. – Czekam na idealny moment. Czasami trzeba krążyć dookoła wybranego miejsca „wypadku” przez dłuższy czas, zanim będzie można trzasnąć. Uderzenie musi być perfekcyjne, bo przy świadkach nie zrobisz poprawki. Nie chcę też wyrządzić komuś krzywdy.

Marek jest ostrożny. Nie trzaska się z „leszczami”. Samochody rozbija z kumplami lub ludźmi przez nich poleconymi.

Gdzie frajer płacze, tam „dzwoniarz” się cieszy

Mechanizm wyciągania pieniędzy z ubezpieczalni na fingowane stłuczki jest niezmienny od kilku lat. Duża grupa ludzi opanowała go na tyle dobrze, że utrzymują się z tego. Tak jak Marek, który z pamięci potrafi wyrecytować, ile kosztuje lampa lub inna część do „japońca” i jaka jest na tym przebitka.

– Tylko frajer martwi się uszkodzeniem samochodu – przekonuje Marek. – Nawet na przypadkowej stłuczce zawsze urwiesz kilkaset złotych. A jeśli „bicie” jest starannie planowane, to wypłaty odszkodowania idą w tysiące.

Ubezpieczyciel wypłaca pieniądze za nowe części, odliczając kilka procent za amortyzację, w zależności od wieku samochodu. „Bombiarz” ściąga używane części ze szrotu lub kupuje kradzione na giełdzie, za jedną czwartą ceny nowych. Jeżeli auto ma lakier w popularnym obecnie kolorze, to kupi pod kolor i zarobi jeszcze na lakierowaniu.

Za stłuczony reflektor w sportowej toyocie Marek wyciągnął z ubezpieczalni ponad dwa tysiące złotych. Pojechał na giełdę do Poznania i kupił taki sam za 500 zł. Samochód musi być jednak w miarę nowy. Przy starszych rocznikach ubezpieczalnia potrąca sporo pieniędzy za amortyzację części.

Jeżeli Marek rozbija auto ze swojej winy, tzn. koszty pokrywane są z jego OC, kierowca drugiego samochodu płaci mu od 1000 do 2000 zł. – Zależy, czy robimy to po koleżeńsku i czy wypadek ma być z „pałami” (policją – red.) czy bez. – Z „pałami” jest drożej, bo trzeba doliczyć mandat i punkty karne. Łatwiej jednak potem odzyskać kasę z ubezpieczalni. Firmy ubezpieczeniowe nie są wówczas tak podejrzliwe.

Od fiacika do „francuza”

Trzy lata temu Marek miał przypadkową stłuczkę. Przerysował bok w punto. Po oględzinach ubezpieczalnia wyceniła straty na 4000 zł. Znajomy mechanik naprawił samochód za jedyne 800 zł. – Tak mi się spodobało, że w ciągu następnych dwóch miesięcy „trzasnąłem” fiacika trzy razy. Oba boki i przód. Ze swojej winy. Po trzeciej „bombie” auto się zwróciło.

Samochód został naprawiony i „podpicowany”. Marek sprzedał go starszemu mężczyźnie jako bezwypadkowy. Dostał prawie tyle, za ile go kupił. – Potem postanowiłem wejść w „japończyki”, bo słyszałem, że to jest dopiero dobry interes. Kupiłem szybko dziesięcioletnią mazdę, ale za ten rocznik już słabo płacili. Rozbijałem ją dwa razy po 3000 zł. Szkoda zachodu. Szybko pozbyłem się grata.

Marek szedł z kolegami na „wymianę”. Dogadywali się. Raz jeden dał winę, raz drugi (przed firmą ubezpieczeniową przyznał się, że jest sprawcą wypadku i z jego OC wypłacono odszkodowanie – przyp. red.). I interes się kręcił.

Marek pracował krótko w dużej firmie jako przedstawiciel handlowy. Dostał służbowego opla. To było dopiero eldorado. Zamiast do klientów jeździł po mieście i „trzaskał” się z kumplami. – Każdy chętnie stuka się ze służbowym autem, bo firmy są zwykle dobrze ubezpieczone i nie ma żadnych problemów z wypłatą odszkodowania. Koledzy odpalali mi po 1000 – 1500 zł, ja w nich wjeżdżałem, a zakład ubezpieczeniowy płacił. Z początku nikt w firmie nic nie podejrzewał, bo przedstawiciel handlowy dużo jeździ i może mieć czasem pecha na drodze.

Ostatni raz Marek miał „wypadek” w dniu, kiedy dostał wypowiedzenie. „Trzasnęli” go mocno. Samochód nadawał się już tylko do kasacji. Później Marek zainwestował w prawdziwy wóz do stłuczek. – Postanowiłem uderzyć w nowe roczniki. Sportowa toyota nadawała się idealnie. Części były cholernie drogie. Każdorazowa wypłata za stłuczkę wychodziła powyżej 10 tysięcy złotych.

Trzy „bicia” i koszty zakupu auta zwróciły się. Po ostatnim „wypadku” Marek wcale nie naprawiał pogiętych drzwi i nadkoli. W pozorowanym wypadku uderzył w nie ponownie. Tak zwana poprawka. Inne okoliczności i druga wypłata za te same części. Rozbitą toyotę sprzedał za 20 tysięcy. W tej chwili jeździ dwuletnią „renówką”. Właśnie przygotowuje się do kolejnej „bomby”.

Na siekierę albo młotek

Żeby wyłudzić jak najwięcej pieniędzy, stosuje się różne metody. Niezwykle opłacalna jest „rozkradzież”. To gruby numer, więc specjaliści od „rozkradzieży” nie chcą o tym szczegółowo opowiadać.

– Wyciągasz „bebechy” z auta i odstawiasz je w ustronne miejsce. Wybijasz szybę. Idziesz na spacer. Po jakimś czasie wracasz. Dzwonisz po gliny, że cię okradli. Szczegółów nie zdradzam. Nie będę tracił chleba – wyjaśnia enigmatycznie Krzysiek.

„Bebechy” to poduszki powietrzne, komputer pokładowy i inne wartościowe przedmioty. Wypłata idzie nawet w dziesiątki tysięcy. Potem wkłada się wyjęte części i po sprawie.

Znajomy Marka uderza w auto siekierą. Wali po karoserii jak opętany. Drzwi. Maska. Dach. Samochód stawia pod stadionem piłkarskim w dniu meczu albo w innym niebezpiecznym miejscu. Dziwnym „trafem” stadionowi chuligani albo uliczni wandale zawsze „upatrzą” sobie jego auto. – Taki dach po ciosie siekierą kwalifikuje się tylko do wymiany – wyjaśnia Marek.

Dostaje się za to kilka tysięcy złotych. Potem wstawia się szyberdach za 300 zł.

Żeby mocno zniszczyć auto, trzeba uderzyć z dużą prędkością w inne auto albo słup. To niebezpieczne. Trudno kontrolować sytuację na drodze. – Kiedy potrzebujesz mocnego „dzwona”, umawiasz się ze znajomym tramwajarzem albo kierowcą autobusu – mówi Marek. – Bierze do kieszeni od 1500 do 3000. Polecą mu po premii, ale i tak wychodzi na swoje. Po „bombie” z tramwajem nawet przy małej prędkości auto jest skasowane jak trzeba. Można też próbować zderzenia ze śmieciarką.

Trzaskać każdy może...

... trochę lepiej lub trochę gorzej. Łatwy pieniądz kusi także ludzi prowadzących normalne życie. Pół roku temu Karol, właściciel sklepu postanowił dorobić trochę na swoim matizie. „Trzasnął” się z kolegą.

– Kokosów nie zarobiłem, ale z tysiąc złotych było. Przy okazji zrobiłem tuning – opowiada. – Drugi tysiąc dał mi kumpel, bo „waliliśmy” z mojej winy.

Następna stłuczka Karolowi się nie udała. Nie zawsze wszystko da się przewidzieć. Na przykład podczas „trzaskania” nissana z golfem w jednej z podłódzkich miejscowości „dzwoniarze” źle obliczyli prędkość. W efekcie nissan wbił się pod golfa. Siła uderzenia była tak duża, że radioodbiornik wyleciał przez tylną szybę. Kierowców dwa tygodnie bolały plecy i szyje.

Wojna z „dzwoniarzami”

Towarzystwa ubezpieczeniowe prowadzą wojnę z „dzwoniarzami”. Jest o co walczyć. Według różnych statystyk, nawet do 30 procent wypłaconych pieniędzy trafia do wyłudzaczy. Pośrednio płacą za to wszyscy właściciele ubezpieczonych aut, w formie nieustannie rosnących składek.

– Bronimy się na wszystkie sposoby – mówi członek zespołu dochodzeniowego w jednej z dużych firm ubezpieczeniowych. – Działają specjalne grupy zajmujące się analizą szkód pod kątem wyłudzenia. Niestety, zawsze jesteśmy krok za nimi. Czasami wiemy, że facet wyłudza, ale musimy mu wypłacić, bo nie ma dowodów. To się zmienia. Staramy się utrudnić życie oszustom. Ze zrozumiałych powodów nie mogę podać naszych metod operacyjnych.

„Dzwoniarze” przyznają, że złote czasy zarabiania na „trzaskaniu” aut powoli się kończą. Marek rejestruje swoje auta na coraz to inne osoby. Babcię, dziadka, kuzyna. Mimo to nie zawsze się udaje. Dwukrotnie procesował się już z towarzystwami o wypłatę. Ostatnio zainwestował w firmę usługową. Kupuje mieszkanie. Potrzebuje jeszcze kilku „bomb”, by je umeblować. – Później się wycofam. Będę „trzaskał” tylko rekreacyjnie, od czasu do czasu. Lubię trzask gniecionej blachy.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Policja podsumowała majówkę na polskich drogach

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na lodz.naszemiasto.pl Nasze Miasto