MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Bała się, że zagra dla dwóch osób - rozmowa z Gabrielą Muskałą

Anna Pawłowska
Anna Pawłowska: Pojechała pani na słynny festiwal teatralny do Edynburga trochę w ostatniej chwili, zastępując kolegę z Teatru im. Jaracza, Kamila Maćkowiaka, który uległ kontuzji.

Anna Pawłowska: Pojechała pani na słynny festiwal teatralny do Edynburga trochę w ostatniej chwili, zastępując kolegę z Teatru im. Jaracza, Kamila Maćkowiaka, który uległ kontuzji. Zamiast Niżyńskiego, widzowie festiwalu zobaczyli pani monodram "Podróż do Buenos Aires". Czy nie było za mało czasu na przygotowania?

Gabriela Muskała: - Potraktowałam to jako nowe wyzwanie, jako propozycję, z którą chętnie się zmierzę. Jestem spod znaku Bliźniąt, więc otwarta na nowości - lubię wyzwania, zmiany i ryzyko, jeżeli wiem, że kryje się za tym możliwość dotknięcia czegoś nowego, fascynującego, ciekawego. I taki był ten wyjazd do Edynburga. Nikt nie wiedział, co nas tam spotka: wiedziałam tylko, że jest to festiwal, który ze względu na liczbę pokazywanych przedstawień wpisano do Księgi rekordów Guinnessa.

W krótkim czasie zagrała pani 23 spektakle. To musiało być wyczerpujące?

- Tak, wyczerpujące, ale było to też coś nowego, bo nigdy tego monodramu nie grałam tak często. W teatrze grałam zwykle dwa, trzy przedstawienia w miesiącu. Natomiast tam grałam codziennie, oprócz śród, które mieliśmy wolne. Bardzo mnie ciekawiło, co będzie się ze mną działo podczas tych przedstawień. Kiedy zacznie mnie to męczyć, kiedy zacznę wariować, no i jak z tym walczyć. Niezwykłe było odkrywanie spektaklu za każdym razem na nowo i występowanie przed tamtejszą, obcojęzyczną publicznością. Pomagało nam co prawda tłumaczenie, wyświetlane na ekranie. Grałam po polsku, jedynie z fragmentami po angielsku, ponieważ nie zdążyłam się całego angielskiego tekstu nauczyć w ciągu miesiąca.

Jak został przyjęty monodram?

- Oj, bardzo różnie. Gdy zjawiło się 40 osób na widowni, to już był sukces. Sukcesem było to, że w ogóle ludziom się ten spektakl podobał. Nie dotarły do nas żadne negatywne głosy. Ci, którzy zostawali, aby nam pogratulować po przedstawieniu, mimo że czasami nie rozumieli wszystkiego do końca, mówili, że emocje i intencje były dla nich zrozumiałe i że bardzo ich spektakl poruszył. Kiedy w instytucjonalnym teatrze mamy 20 widzów, to mówimy: ojej, jak mało, jak my będziemy grać? A tam, kiedy ma się 20 widzów, to już sukces. W Edynburgu każdego wieczoru odbywa się około dwóch i pół tysiąca przedstawień. Przy takiej konkurencji, jeżeli 20 osób wybierze się na nasze, to całkiem nieźle. Najmniej mieliśmy ośmiu widzów, najwięcej ponad czterdziestu.

Nie było takich przedstawień, na które nikt nie przyszedł?

- Nie, nie było. Bałam się, że będę grała na przykład dla dwóch osób, co byłoby naprawdę trudne, ponieważ mój spektakl polega na kontakcie z widzami, na zwracaniu się do nich. Oni są moimi partnerami w tym przedstawieniu i naprawdę trudno się gra, kiedy ludzi na widowni jest mało.

Przychodzili Polacy, którzy mieszkają na Wyspach Brytyjskich?

- Muszę przyznać ze smutkiem, że było ich niewielu. Myślę, że nasi rodacy wyjeżdżają w celach zarobkowych. Fringe polega na tym, że nie ma na nim podziału na aktorów i resztę ekipy, jak oświetleniowiec, elektryk, techniczny. Wszyscy pracowaliśmy na to, aby na spektakl przychodzili widzowie. Szliśmy do polskiego kościoła, towarzystwa alzheimerowskiego w Edynburgu, rozwieszaliśmy plakaty, rozdawaliśmy ulotki. Kiedy jednak spotykaliśmy Polaków i zapraszaliśmy ich na polskie przedstawienie, pytali przede wszystkim, ile to kosztuje.

Ile kosztował bilet?

- Dziesięć funtów.

To półtorej paczki strasznie drogich w Szkocji papierosów. Warto było tam wystąpić?

- Myślę, że dla każdego człowieka teatru to doświadczenie, które powinien przeżyć. Bo nie odczuje czegoś takiego w instytucjonalnym, repertuarowym teatrze, w którym każdy ma i zna swoje miejsce, gdzie wszystko jest ułożone, a na dodatek przy konkurencji jedynie kilku spektakli w kilku teatrach. Jestem także bardzo zadowolona, że sprawdziliśmy się jako grupa. Prowadziliśmy przez ten czas iście studenckie życie, mieszkaliśmy w akademiku. Sprawdziliśmy się w relacjach międzyludzkich, również pod względem towarzyskim był to fantastyczny wyjazd.

Ponoć jednak nie obeszło się bez trudności?

- Tak, początkowo mieliśmy naprawdę pod górkę. Jako że pojawiliśmy się tam niejako w zastępstwie, nie było nas w ogóle w katalogu, a przez pierwszy tydzień nie było nas nawet w Internecie. Na domiar złego scena, na której graliśmy, okazała się za duża, bo została wybrana dla "Niżyńskiego". Kameralny monodram graliśmy więc na scenie dla 360 osób.

Obejrzała pani jakieś inne spektakle?

- Obejrzałam około 30 przedstawień, bo starałam się oglądać jak najwięcej. Taka jest uroda Edynburga, że w większości nie są to, jak na innych festiwalach, przedstawienia wyselekcjonowane. Tam mamy ich 2,5 tysiąca. Często zupełnie przypadkowych, offowych. Z tych, które zobaczyłam, zapamiętam może pięć, jako naprawdę piękne i ważne. Reszta to folklor Fringe'u. Najwięcej widzów przychodzi na stand up comedy. Ludzie kupują sobie piwo, siedzą, popijają, śmieją się głośno przez godzinę czy półtorej. Komedie w ogóle cieszą się największym powodzeniem wśród szkockiej publiczności.

Jak wybierać wśród takiej liczby propozycji?

- Wybiera się trochę przypadkowo albo polega się na poleceniu kogoś, kto obejrzał. Można też kierować się recenzjami, oglądać spektakle wysoko oceniane. W katalogu zamieszczane są opisy przedstawień i recenzje z różnych gazet. Można też kierować się tematem, który nas zainteresuje. Dzieliliśmy się spektaklami; każdy oglądał coś innego, a potem wymienialiśmy opinie. Sami dostaliśmy zresztą bardzo dobre recenzje w "Scotsmanie" i "Sunday Timesie".

Jaka była atmosfera Fringe'u?

- Podobno na sam czas festiwalu przyjeżdża około miliona ludzi. Graliśmy trochę dalej od centrum, autobusem jechało się 20 minut. Kiedy jednak dochodziło się do Hill Street, głównej ulicy, gdzie było najwięcej miejsc do plakatowania i występowało najwięcej teatrów ulicznych, trudno było przejść.

Czy polskie festiwale teatralne mogłyby się wzorować na edynburskim?

- Fringe jest dla wszystkich, występują na nim nawet studenckie teatrzyki. Byłam na przedstawieniu, które nie kierowało się żadnymi zasadami reżyserskimi, to był jeden wielki chaos. Ale ci ludzie, którzy wyskakiwali, żeby powiedzieć parę słów z kulisy i wracali, wymijali się i zderzali na scenie, mieli w sobie tyle pasji, tyle miłości do tego, co robią, tyle radości i zabawy, że to było naprawdę fascynujące. Obok tego pojawiały się spektakle poważne, dramatyczne. Takiego festiwalu u nas nie ma, a myślę, że by się przydał. Może to być uciążliwe dla mieszkańców, bo są śpiewy, krzyki, śmiechy, jeden wielki gwar na ulicach - chociaż daje też ogromne możliwości zarobku. Jest znakomitą reklamą dla miasta. Na pewno chciałabym pojechać tam jeszcze raz.

Już jako widz?

- Jako widz też, ale również ze spektaklem. Już poznałam, co jest tam najważniejsze, jak trzeba promować przedstawienie.

No właśnie, a jak trzeba?

- Trzeba być na pewno w katalogu, trzeba wybrać dobrą scenę, trzeba mieć dobrego menedżera, trzeba mieć ludzi, którzy będą zajmowali się wyłącznie zapleczem, reklamą. Bo to wygląda tak: idzie się ulicą, wiesza się plakat, a za sekundę już tego plakatu nie ma, bo na nim przyklejono dziesięć innych. Słupy wyglądają, jakby były w ciąży, tyle się na nie nakleja. Jeżeli jednak jakiś plakat szczególnie wiele razy się powtarza, to myślę: może to trzeba zobaczyć. Na tym festiwalu trzeba więc mieć ekipę, która będzie non stop plakatowała i roznosiła ulotki.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Nie żyje Jan A.P. Kaczmarek. Zdobywca Oscara miał 71 lat

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na lodz.naszemiasto.pl Nasze Miasto