Krystyna Janda: "Od dawna sama decyduję o swoim życiu zawodowym"

2018-09-15 15:50:03

O malowaniu, aktorstwie, Andrzeju Wajdzie, show biznesie, sukcesie, demokracji w Polsce, zarządzaniu teatrem miałem okazję rozmawiać z wybitną aktorką i reżyserką jaką jest Krystyna Janda, założycielką TEATR POLONIA oraz OCH-TEATR w Warszawie.

Adam Sęczkowski: Jest Pani absolwentką warszawskiego Państwowego Liceum Plastycznego. Czy zdarza się Pani czasem malować?
Krystyna Janda: - Niestety, od dawna rysuję tylko pomysły na scenografie i kostiumy lub kadry przy reżyserowaniu. Ale tęsknię za malowaniem, nawet mi się śni, nie mam niestety czasu na taki luksus. Malowanie wymaga dużo czasu.

Kiedy pojawił się w Pani głowie pomysł, żeby zostać aktorką? Wychowywała się Pani w artystycznym domu?
- Nie, zupełnie nie, moja mama była księgową, ojciec inżynierem. Ja miałam iść na grafikę żurnalową na łódzką lub warszawską ASP, przypadkowo poszłam z koleżanką do Akademii Teatralnej, aby jej towarzyszyć w spotkaniu dla przyszłych zdających. Doradzono, żebym zdawała ja, a nie ona, bo wstawiłam się za nią. Uznali, że mam temperament i jestem "ciekawa", wtedy to powstał "pomysł", który mi się spodobał, ale to był naprawdę przypadek, wcześniej nawet nie uczestniczyłam w akademiach szkolnych itd. Dostałam się na studia aktorskie, a po kilku miesiącach wiedziałam, że to naprawdę moja droga.

Zadebiutowała Pani w czasie studiów rolą Maszy Kułyginy w dramacie "Trzy siostry" Antona Czechowa w reż. Aleksandra Bardiniego w Teatrze Telewizji w 1974 roku. Masza to młoda kobieta, która marzy o wielkiej, romantycznej miłości. Czy Pani także w wieku Maszy miała podobne marzenie?
- O, byłam dużo młodsza od czechowowskiej Maszy, kiedy przeżyłam pierwszą miłość. A każda pierwsza jest romantyczna. Kiedy grałam Maszę, byłam szczęśliwą mężatką w czwartym miesiącu ciąży. Potem się rozwiodłam i zakochałam śmiertelnie w moim drugim mężu. Życie bywa równie dramatyczne i bogate jak sztuka.

Film Andrzeja Wajdy "Człowiek z marmuru" powstawał w roku 1976. W Ursusie, Radomiu i Płocku doszło do protestów robotników, którzy zostali brutalnie spacyfikowani przez milicję. Czuła Pani presję wydarzeń społecznych na planie zdjęciowym?
- Całe moje "świadome" życie, czyli mniej więcej od czasów liceum wiedziałam, miałam już świadomość w jakim kraju żyję, przede wszystkim wiedziałam, że nie jest to kraj wolny. Marzec 1968 roku przeżyłam też już prawie świadomie jako uczennica liceum. Potem jako studentka kontaktowałam się z opozycja polityczną. Większość mojego życia zawodowego spędziłam pod presją cenzury. A Agnieszka z "Człowieka z marmuru" jest przedstawicielką pokolenia Solidarności, pokolenia protestu i ma światopogląd tego pokolenia. Podczas kręcenia "Człowieka z żelaza" czuliśmy prawdziwą i silną presję. To była presja robotników niedawno przed rozpoczęciem zdjęć do tego filmu, strajkujących. To był film o nich.

Jaki wpływ rola Agnieszki w filmie "Człowiek z marmuru" miała na Pani karierę artystyczną i życie prywatne?
- Moje role w tych obu filmach Andrzeja Wajdy, obu "Człowiekach" i w "Przesłuchaniu” Ryszarda Bugajskiego, za którą dostałam Złotą Palmę w Cannes, to do dziś i pewnie na zawsze, moja "karta wizytowa". Byłam twarzą polskiego kina moralnego niepokoju i te role zaważyły znacząco na całym moim życiu zawodowym, pewnie także prywatnym. Ale nigdy nie odeszłam z teatru, cały czas równolegle z robionymi filmami grałam w teatrze – klasykę, rzeczy współczesne, kolejne role w Teatrze Telewizji. W sumie jest tego naprawdę dużo, a od ponad 20 lat także reżyseruję i piszę. 14 lat temu założyłam fundację i stworzyłam dwa teatry, które prowadzę. Myślę, że to wszystko jest w jakimś sensie konsekwencją tych pierwszych ról. Dostałam w tzw. międzyczasie tytuł aktorki 100-lecia polskiej kinematografii, medal za wkład w zjednoczenie Europy i tytuł Człowieka Wolności. Zakaz grania w telewizji miałam dwa razy, kiedyś za komuny po "Człowieku z marmuru" i mam go teraz.

Wystąpiła Pani w 6 filmach Andrzeja Wajdy. Poza "Człowiekiem z marmuru" był m.in. "Człowiek z żelaza", "Dyrygent", czy "Bez znieczulenia". Jak wspomina Pani tego Wielkiego Mistrza polskiego kina?
- Był to niewątpliwie najważniejszy człowiek w moim życiu. Spotkanie z Nim na początku mojej drogi zawodowej było wielkim szczęściem. To od Niego nauczyłam się bycia odważną artystką, człowiekiem, kobietą nawet, Polką itd… Był człowiekiem absolutnie nadzwyczajnym, niezwykle prawym i niekonwencjonalnym. Nigdy z siebie zadowolonym, sięgającym najwyżej i najgłębiej. Wielki człowiek i wielki reżyser.

W jednym z wywiadów powiedziała Pani, że nie lubi się spieszyć, ale czy kariera nie wymaga pośpiechu?
- Śpieszę się stale, nieustannie i to mnie męczy, ale tylko tyle. Bez pośpiechu i intensywnej pracy nie udawałoby mi się podołać wszystkim obowiązkom.

Jest Pani matką trójki dzieci: córki Marii Seweryn oraz synów: Adama i Andrzeja Kłosińskich. Dostrzega Pani w dzieciach jakieś swoje cechy?
- Nie wiem, nie potrafię tego ocenić, każde z nich ma silną osobowość i jest inne. Także inne ode mnie. To dorośli dziś ludzie z własnymi gustami, pasjami, sposobami na wszystko. Żyją swoim życiem. Bardzo ich kocham.

Z jaką rolą filmową lub teatralną najtrudniej było się Pani zidentyfikować?
- Z Medeą, która morduje własne dzieci. Ale to chyba moja najbardziej nagradzana moja rola, uhonorowana.

Powiedziała Pani kiedyś, że "nie bawi Panią cały ten zewnętrzny świat show-biznesu i tego rodzaju "błyszczenie". W dzisiejszych czasach większość młodych artystów chce jak najszybciej wskoczyć na piedestał i dostać się na salony. Jak Pani uważa, dlaczego jest tak niewielki odsetek osób, które uważają podobnie jak Pani?
- Nie wiem, ja znam takich artystów dużo. Ta druga, pozaartystyczna strona zawodu, tak naprawdę bawi niewielu.

Co dla Pani jest ważne w Pani dekalogu wartości?
- Prawda. Humanizm. Szacunek. Otwartość.

Czym jest sukces dla Krystyny Jandy?
- Wolnością robienia tego o czym marzę w sposób niezależny. Od dawna sama decyduję o swoim życiu zawodowym. To niebywały luksus.

Dyrektor Teatru Powszechnego w Łodzi, Ewa Pilawska, podczas XXIV Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych w Łodzi stawiała pytanie: "Czy i jaka jest granica między artystą na scenie a artystą poza nią?". Sytuacja społeczno-polityczna często sprawia, iż prowokuje twórców do zabrania głosu również poza sceną. Czy w tych prywatnych osądach są jakieś granice, których artysta nie powinien w swoich wypowiedziach przekraczać?
- Pewnie są. Ja zawsze zabierałam głos w sprawach obywatelskich, społecznych a teraz na nowo znów politycznych. Uważam, że obrona wolności, sprawiedliwości, pokrzywdzonych, wykluczonych, chorych, potrzebujących, dzieci itd. to obowiązek ludzi publicznych.

W jednym z wywiadów powiedziała Pani: "Nie będzie wolnych wyborów. Czeka nas kilka–kilkanaście lat… absolutnie niesprawiedliwego kraju." Skąd takie przekonanie? Czy Pani zdaniem w Polsce demokracja się skończyła?
- Tym razem, po raz pierwszy w życiu, jestem pesymistką. Tak, uważam, że nie ma już demokracji.

Skąd się wziął w Pani głowie pomysł, żeby zostać dyrektorem teatru?
- Stworzyłam fundację prowadzącą dwa teatry, to przede wszystkim. Sprzedaliśmy dom, kupiliśmy dawne kino, włożyliśmy razem z mężem i córką pieniądze rodzinne w wielki projekt dotyczący kultury w wolnym kraju. A w konsekwencji jestem dyrektorem, a raczej szefową artystyczną dwóch scen warszawskich i prezeską naszej fundacji. A zrobiłam to, ryzykując wszystko co zdobyłam przez 40 lat pracy, bo wydawało mi się, że można stworzyć instytucję kultury działającą lepiej niż te działające w strukturach oficjalnych.

Co jest najtrudniejsze w zarządzaniu teatrem?
- Utrzymanie go bez dotacji.

Czego wymaga i oczekuje Pani od aktorów, z którymi Pani współpracuje?
- Dobrego aktorstwa, zaangażowania, gotowości do porozumienia z publicznością. Lojalności w stosunku do naszych teatrów i planów artystycznych.

Gdyby dzisiaj miała Pani zachęcić publiczność do przyjścia na spektakl do Teatru Polonia czy Och-Teatru, co by jej Pani powiedziała?
- Przyjdźcie. Nigdy, niezależnie do tego jaki spektakl wybierzecie, nie wyjdziecie z niczym.

W marcu br. w Teatrze Polonia w Warszawie miała miejsce premiera spektaklu "Zapiski z wygnania" na podstawie książki Sabiny Baral. Treść książki to mocne oskarżenie nie tylko PRL. Czy wracając do tych czasów miała Pani jakąś swoją granicę kompromisu w PRL-u?
- Każdy z nas miał, bo żyliśmy w tamtej Polsce, gdzie bez kompromisów codziennych nie dałoby się żyć. Ale nie wstydzę się ani jednego zdania wypowiedzianego przeze mnie ze sceny i z ekranu w repertuarze współczesnym, dotykającym rzeczywistości. Role i treści, pod którymi nie mogłabym się podpisać, odrzucałam.

Zdradzi nam Pani najbliższe plany zawodowe na przyszłość?
- Z przyjemnością. Przed chwilą w Teatrze Polonia odbyła się premiera reżyserowanego przeze mnie spektaklu "Mój pierwszy raz" na podstawie strony internetowej na temat seksu, pierwszego razu, za chwilę "Krzesła" Ionesco w reżyserii Piotra Cieplaka, "Osy" Wyrypajewa, "Stowarzyszenie umarłych poetów" w reżyserii Piotra Ratajczaka, "Osiem kobiet" (reż. Adam Sajnuk) oraz spektakl "Almodovaria" z piosenkami z filmów Almodovara. W tym sezonie w sumie dodajemy osiem premier do naszych liczących 60 pozycji repertuarowych teatrów. Ja gram stale osiem swoich ról – w Warszawie i w Polsce, a są to role w spektaklach: "Shirley Valentine", "32 omdlenia", "Danuta W.", "Matki i synowie", "Weekend z R.", "Pomoc domowa", "Zapiski z wygnania" i jeszcze czasem "Biała bluzka".

Dziękuję za przemiłą rozmowę i mam nadzieję, że do zobaczenia.
- Dziękuję Panu. Do zobaczenia.

Jesteś na profilu Adam Sęczkowski - stronie mieszkańca miasta . Materiały tutaj publikowane nie są poddawane procesowi moderacji. Naszemiasto.pl nie jest autorem wpisów i nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanej informacji. W przypadku nadużyć prosimy o zgłoszenie strony mieszkańca do weryfikacji tutaj