Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Michał Jakuszewski: Skoro autor tak napisał, to niech tak ma

Maciej Sztąberek
Michał Jakuszewski tłumacz „Pieśni lodu i ognia”
Michał Jakuszewski tłumacz „Pieśni lodu i ognia” Maciej Sztąberek
Michał Jakuszewski tłumacz sagi „Pieśni lodu i ognia” był gościem konwentu Kapitularz 2016. Z tłumaczem powieści George’a R.R. Martina rozmawiał Maciej Sztąberek.

Maciej Sztąberek: Jak to się stało, że zajął się Pan tłumaczeniem powieści fantastycznych?

Michał Jakuszewski: W latach 80. istniały tak zwane klubówki czyli ruch nieoficjalnych wydawnictw, które były też rozprowadzane nielegalnymi drogami. Najczęściej na bazarach, albo na konwentach. Ponieważ w wielu miastach kluby miały tego typu wydawnictwa, więc w Łódzkim klubie „Phoenix” wpadliśmy na pomysł, aby również coś takiego zrobić. Znalazło się kilka osób, które chciały się zająć tłumaczeniami. No i z tych osób, w tej chwili, chyba jako jedyny ostałem się jako tłumacz. Potem, kiedy po roku 1989 zaczęły powstawać prywatne wydawnictwa, to wielu ich twórców wywodziło się z ruchu fanowskiego więc szukali tłumaczeń u ludzi, których znali. W naturalny sposób padło też i na mnie. I tak już zostało.

Ile czasu Pan potrzebuje na przetłumaczenie jednej książki o objętości podobnej do powieści Georga R.R. Martina?

Około pięć miesięcy pracy w przypadku takich powieści jak te Martina. Moja norma tłumaczeń wynosi około 30 tysięcy znaków dziennie.

Z jakim wyprzedzeniem otrzymuje Pan książkę do tłumaczenia?

Jeżeli jest jakaś bardzo popularna książka i wydawcom się spieszy, to zdarza się, że otrzymuję ją do tłumaczenia nawet kilka miesięcy przedtem. Myślę, że wynegocjowanie terminu oddania przekładu jest również jakąś umiejętnością, którą należy posiąść. Lepiej starać się nie podejmować zobowiązań, które są nierealistyczne. Sam bywam bardzo ostrożny w kwestii obietnic.

Jak wygląda łączenie profesji lekarza i tłumacza?

Jakoś się udaje. Oczywiście jest to często męczące, ale można to zrobić. Po prostu pracy lekarza nie traktuję tak bardzo poważnie [śmiech]. Nie jestem przykładem przodownika pracy kapitalistycznej [śmiech]. A tak bardziej poważnie, to zawsze i wszędzie chodzę z laptopem i tłumaczę w wolnych chwilach. Głównym źródłem utrzymania jest dla mnie zdecydowanie tłumaczenie.

A czy wiąże się to z dodatkowym stresem?

Niekoniecznie. Oczywiście jest obecny, ale tylko na tyle, na ile jest nieunikniony podczas każdej pracy więc i tak się go nie uniknie. Myślę, że to nie ma większego znaczenia.

A czy myślał Pan, aby samemu zacząć pisać książki?

Nie. Zupełnie nie mam ambicji literackich, co myślę, że mi pomaga jako tłumaczowi, ponieważ nie czuję pokusy poprawiania autora. Czasem zdarzają mi się autorzy, którzy piszą totalne bzdury, ale nawet wtedy staram się je oszczędzać, często przy dzikich protestach redaktorów, którzy domagają się poprawek. Skoro autor tak napisał, to niech tak ma. Staram się zawsze tłumaczyć tak jak jest. Niczego nie skracam ani nie dodaję. Chociaż zdarzają się i tacy, którzy dopisują swoje, ale to nie jest dobra praktyka. Jeżeli chodzi o długość, to po polsku wychodzi zawsze trochę dłużej niż po angielsku, ale wbrew temu, co niektórzy twierdzą, to nie jest więcej niż 10 %.

A co z książkami, w których są wulgarne określenia?

Nic nie zmieniam. Jeśli bym zmienił, to zatraciłbym styl danej książki. Tak już jest, że w niektórych książkach klną, a w innych nie. No a jeśli zaczniemy poprawiać pisarzy pod tym względem, to okaże się, że nie ma między nimi żadnej różnicy [śmiech]. Autor podjął taką decyzję i umieścił przekleństwa w jakimś celu, więc należy to uszanować. Choć przyznam, że redaktorom starszej daty mocno to przeszkadzało, a zwłaszcza paniom, które były kiedyś polonistkami. Młodsi redaktorzy nie wnoszą protestów.

W wielu działach fantastycznych spotyka się Pan z wymyślonymi nazwami bohaterów czy krain. W jaki sposób Pan decyduje co zostawić, a co przetłumaczyć?

To po prostu jest kwestia decyzji. Nie da się tak zrobić, aby tłumaczyć wszystko, ale nie jest też dobrym pomysłem nietłumaczenie niczego. Bo po prostu niektóre nazwy są rzeczywiste. Nie ma tu więc jakiejś uniwersalnej zasady, bo wtedy doprowadzilibyśmy do absurdu. W przypadku takiej przesadnej konsekwencji doszlibyśmy do sytuacji, że albo „Jon Snow i jego wilkor Ghost jadą na the Wall” albo „Jaś Śnieg i jego wilkor Duch jadą na Mur”. Oczywiście jedno i drugie jest nie do przyjęcia. Choć w wersji hiszpańskiej tak jest, ale pewnie dlatego, że dobrze to u nich brzmi. Trzeba więc wyznaczyć granicę, która będzie arbitralna. Oczywiście zawsze z tego powodu zdarzają się niezadowoleni, którzy się pytają dlaczego to jest przetłumaczone, a to nie. Jedyne co można wtedy na to odpowiedzieć, to „bo tak”. Zwłaszcza na początku pojawiał się taki problem, że bardzo wiele osób się oburzało z powodu tłumaczenia imion znaczących, bo twierdzili, że to się im z Indianami wszystko kojarzy… Ale teraz bardziej się to przyjęło i nie spotykam już masowo przeciwników tłumaczenia imion i nazw geograficznych.

A czy zdarzyło się Panu, że George R.R. Martin, albo sami wydawcy mieli związane z tym pretensje?

Nie. Takie drobiazgi raczej tylko zagorzali fani zauważają.

A jak wygląda współpraca z Georgem R.R. Martinem?

Dobrze jak na kogoś tak popularnego. Martin zawsze odpowiada na maile, chociaż często z paromiesięcznym opóźnieniem. Na ogół udziela dosyć rzeczowych odpowiedzi, chociaż unika udzielania informacji, które mogłyby zdradzić za dużo z przyszłych powieści.

A co się dzieje w przypadku, gdy nie chce czegoś dokładniej wyjaśnić? Czy daje jakieś rady?

Nie, w tym momencie to jest już mój problem. Niektórzy autorzy piszą czasem tak bełkotliwie, że nie wiadomo o co im chodzi. Tak więc czasem trzeba ich o coś dopytać. Ale też dopytywanie ich zbyt często, co mieli na myśli, może być ryzykowne i skutkować wyprowadzeniem autora z równowagi.

A czy znajomi wypytują o to co będzie dalej w kolejnej powieści Martina?

No męczą czasami. Na przykład ludzie w pracy często mnie pytają co z tym Martinem i kiedy wreszcie będzie, a wtedy odpowiadam jak zwykle, że nic nie wiem.

Czy Pana wykształcenie medyczne przydało się Panu przy tłumaczeniach? Gdzie sięga Pan w przypadku powieści ze specjalistycznym słownictwem?

Kilka razy się zdarzało, ale nie jest to coś, z czym spotykam się na co dzień. W dzisiejszych czasach w Internecie jest wszystko. Kiedyś trzeba było zapytać w bibliotece i szukać. Teraz to już rzadkość. Czasem się zdarza, że jeżeli mam do czynienia z cytatem, a wiem, że istnieje wersja polska i nie ma jej w Internecie, to wtedy muszę iść do biblioteki. A tak to wszystko jest do wygooglania.

Czy ma Pan jakiś zagraniczny cykl powieści, który chciałby Pan przetłumaczyć?

Nie skarżę się na brak zajęć więc raczej wolę się nie wychylać. I tak jestem nieco przeciążony [śmiech].

Dziękuję za rozmowę.

Michał Jakuszewski: (urodzony 26 lutego 1958 w Łodzi) tłumacz literatury fantastycznej. Z zawodu lekarz radiolog. Przetłumaczył ponad 110 książek, w tym między innymi takich autorów jak Roger Żelazny, Robert A. Heinlein czy Steven Erikson. Członek łódzkiego fandomu fantastyki od 1981 roku. Od 1991 roku pracuje jako zawodowy tłumacz. Najbardziej zasłynął dzięki przekładowi serii powieści „Pieśń lodu i ognia” George’a R.R. Martina.

od 12 lat
Wideo

Wybory samorządowe 2024 - II tura

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na lodz.naszemiasto.pl Nasze Miasto