Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Marek Krajewski: Na co dzień jestem człowiekiem rozsądnym, który nie lubi ryzyka...

Robert Migdał
Radosław kaźmierczak/wydawnictwo Znak
Z Markiem Krajewskim, pisarzem, o jego najnowszej książce „Dziewczyna o czterech palcach”, która do księgarń w całej Polsce trafiła 15 maja, rozmawia Robert Migdał

„Dziewczyna o czterech palcach” to pierwsza powieść szpiegowska, którą Pan napisał.

Powieści takie tworzyło wielu znakomitych pisarzy, ale szczególnie jedna zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. To była pierwsza powieść w życiu, którą przeczytałem zarywając noc. Miałem wtedy 13 lat a książka nosiła tytuł „Dzień szakala” - Fredericka Forsytha. To książka mówiąca o działalności tajnych służb francuskich, o zamachu na Charles’a de Gaulle’a, o rzeczywistości politycznej tamtych lat, o współpracowniku służb, skromnym policjancie, który tego zamachowca śledził, ścigał, tropił… Wspaniała powieść, która cały czas we mnie tkwiła. I kiedy minęło 20 lat mojej pracy literackiej, i kiedy zrozumiałem, że chciałbym w tym jubileuszowym roku moim czytelnikom zaoferować dwie powieści - jedną o Mocku, drugą o Popielskim - to natychmiast przypomniałem sobie moją fascynację Forsythem. I postanowiłem napisać książkę, w której też motyw zamachu występuje.

Zamach na prezydenta Polski Gabriela Narutowicza…

…dokonany przez Eligiusza Niewiadomskiego. Fabuła rozgrywa się w latach 20. XX wieku. Rzeczpospolita, młode państwo, na które z dwóch stron czyhają dwaj potężni i śmiertelni wrogowie: Rosja Radziecka i Niemcy. Obaj ci wrogowie sięgają po metody często niegodne, zbrodnicze. Watażkowie bolszewiccy, na dawnych Kresach, dokonują mordów, gwałtów, napadów – to jest Dziki Wschód. Ludność miejscowa boi się ich, a policja polska jest bezradna, szczególnie niedoinwestowana w tych pierwszych latach niepodległości. W ten świat wkracza Edward Popielski, który ze Lwowa wysłany jest na granicę Wołynia i Polesia, by tam wykonać pewną bardzo niebezpieczną misję. A później losy rzucają go w inne miejsca – do Wolnego Miasta Gdańska, do Warszawy, gdzie następuje zamach na Narutowicza i który to zamach jest w pewien sposób z misją Popielskiego związany.

Edward Popielski to drugi, po Eberhardzie Mocku, bohater, którego Pan powołał do życia.

W tym roku wróciłem do niego – z wielką przyjemnością.

No właśnie. Czytelnicy: i w internecie, i na spotkaniach autorskich dopytywali się: „Kiedy wróci Popielski?”. W końcu i Pan za nim trochę zatęsknił.

Zatęskniłem, choć, jak zawsze, najważniejsze były dla mnie dwie sugestie ze strony czytelników. Pierwsza: „Panie Marku, za mało książek pan pisze” - czytelnicy chcieli, żebym pisał więcej książek, żebym zwiększył częstotliwość, nie ograniczał się do jednej powieści rocznie. Związane to jest być może ze specyfiką rynku książki. Jak pokazują badania, poziom czytelnictwa – owszem – spada, ale ci, którzy czytają, to naprawdę dużo czytają. I jak sądzę – do nich należą moim czytelnicy. I oni mówili: „Jedna książka na rok, to za mało. My chcemy więcej”. Drugi głos, który się rozlegał głównie w Małopolsce, czyli w Galicji, ale i nie tylko, bo z pana strony też taki dezyderat padał: „Chcemy Popielskiego”. Bo Popielski jest człowiekiem Galicji, mieszkającym we Lwowie. W Krakowie słyszałem, jak o nim mówiono: „On jest nasz”.

Bo on przecież Polak, a nie jakiś tam Niemiec – Mock. Jest nam przez to bliższy.

I w związku z tym te dwie sugestie, te dwa głosy, postanowiłem potraktować serio. Właśnie minęło 20 lat od ukazania się mojej pierwszej powieści i dlatego w tym roku postanowiłem dać czytelnikom dwie powieści. Jedna się właśnie ukazała, a druga, o Eberhardzie Mocku ukaże się w październiku. Już ją piszę.

Dwie powieści rocznie – to już na stałe będzie zapisane w pana kalendarzu?

Nie potwierdzam, nie zaprzeczam.

Jedna na wiosnę, druga jesienią?

Kto wie? Może tak będzie…

Jako ojciec pewnie Pan kocha i Popielskiego, i Mocka – jako swoje dzieci – równą miłością. Jednak co się Panu bardziej podoba w Popielskim, a co w Mocku?

Chętnie bym się zaprzyjaźnił i z jednym, i z drugim – gdyby były to realne postaci. Obydwaj mają bardzo podobne cechy. Jeden i drugi to człowiek, na którym można polegać. To są ludzie, którzy dotrzymują słowa. A taki człowiek jest czymś cennym w naszym życiu. To są też ludzie, którzy konsekwentnie dążą do celu. Którzy niekiedy nawet stosują zasadę: „cel uświęca środki”, ale ta zasada w ich wykonaniu nabiera, mam nadzieję, jakiegoś literackiego powabu. Z Popielskim łączą mnie zupełnie inne rzeczy niż z Mockiem – mianowicie nie tyle wewnętrzne, psychiczne, mentalne, co zewnętrzne. Ja, po prostu, podobnie jak mój bohater Popielski noszę małą bródkę i chodzimy do tego samego fryzjera (uśmiech).

Który ma ułatwioną pracę, bo wyciąga maszynkę do golenia i goli na łyso.

Differentia specifica, polega na tym, że Edward Popielski golił się brzytwą, a ja specjalną maszynką do głowy (uśmiech). Oczywiście i jeden, i drugi mają wiele moich cech.

Jakich

?
Przywiązanie do starożytności, do kultury klasycznej – i jeden, i drugi tym się odznacza.

Też uwielbienie do kobiet i dobrego jedzenia?

Ich życie erotyczne jest życiem mężczyzn w stanie wolnym. Ja jestem szczęśliwie od 30 lat żonaty i ich upodobań do zmian partnerek nie podzielam. Natomiast jeżeli chodzi o jedzenie, to owszem – tak. Lubię te potrawy, które lubią moim bohaterowie. W książce „Dziewczyna o czterech palcach” Popielski między innymi je galaretkę z nóżek – którą ja uwielbiam, a którą nazywano na Wschodzie, we Lwowie, studzienina.

Gdy czytam Pana książki, to wyłapuję różne smakołyki, którymi raczą się bohaterowie. Ślinka cieknie, kiedy opisuje Pan, co jedli, jak to było podane. Jednak w ostatniej książce pojawił się kulinarny błąd… Chodzi o kiełbasę cytrynową.

We wstępnym wydaniu książki, wysyłanym recenzentom, moja żona dostrzegła błąd. Napisałem, że Popielski kupił pęto kiełbasy cytrynowej – a pęto to jest coś, co nam się swobodnie mieści w ręku, to coś, co – jak w wypadku kiełbasy – potrafimy przełamać. Możemy więc przełamać pęto kiełbasy śląskiej czy podwawelskiej, natomiast kiełbasa cytrynowa, prawdziwy przysmak przedwojennej Polski, wyglądała jak dzisiejsza mortadela, taka porządna, o dużej średnicy. I niełatwo ją przełamać… Popielski, gdy idzie do pewnego człowieka, którego chce upić, i wyciągnąć od niego pewne informacje, no to do alkoholu kupuje zakąskę i właśnie w tej scenie przełamuje pęto kiełbasy cytrynowej. To było niemożliwe. Poprawić się tego już nie udało przed wydrukowaniem całego nakładu.

Ale Pana wierni czytelnicy piszą na Facebooku: „Jak to? Popielski nie da rady przełamać grubej kiełbasy? Oczywiście, że da radę!”

Moi czytelnicy są często tolerancyjni i wybaczają mi takie błędy.

„Dziewczyna o czterech palcach” to powieść szpiegowska, ale stali czytelnicy nie będą zawiedzeni. Wątków i łamigłówek kryminalnych jest w niej sporo.

Staram się pisać książki, w których są jakieś punkty kulminacyjne, w których są zaskoczenia, w których akcja toczy się wartko. Lubię tradycyjną narrację, opowieść, która czytelnika zaskakuje. Gdybym miał więcej odwagi, być może napisałbym książkę, która wcale nie jest sensacyjna ani szpiegowska, ani nie jest kryminałem. To byłaby wartka opowieść o ludzkim losie, o życiu. Opowiedziałbym pewną historię, która zdarzyła się ludziom – bez elementów makabry, bez elementów śledztwa, zbrodni, przestępstwa. Tej odwagi jeszcze nie mam – może kiedyś to zrobię – na pisarskiej emeryturze. W tworzeniu takiej literatury narracyjnej, fabularnej widzę sens mojej pracy. Nigdy w życiu nie stworzę prozy eksperymentalnej!

Ujmujące w Pana książkach są szczegóły topograficzne miast, w których rozgrywa się akcja. Czy to jest Breslau, czy jak w ostatniej powieści – przedwojenne Lwów, Gdańsk, Warszawa. Przygotowania zajmują Panu dużo czasu? Ślęczenie nad mapami? Przeczesywanie archiwów? Miesiącami zbiera Pan dokumentację, zanim usiądzie i zaczyna pisać?

Te przygotowania zajmują mi teraz bardzo mało czasu. Prawie wcale, dlatego, że mam znakomitego współpracownika z wydawnictwa Znak, który jest moim eksploratorem i dokumentalistą. On mi wszystko wyszukuje i za tą gigantyczną pracę dziękuję mu w „Posłowiu”. Dostaje ode mnie taką na przykład prośbę: „Panie Mikołaju, proszę mi znaleźć wszystkie informacje o mieście Równe. Mamy rok 1922 – interesują mnie nazwy ulic, plan miasta, ważniejsze gmachy”. I on znajduje to wszystko i wysyła mi odpowiednią ekspertyzę. Inny przykład: „Interesuje mnie, czy istniały w Wolnym Mieście Gdańsku firmy z udziałem kapitału polskiego, najchętniej takie, by w swej nazwie miały dwa nazwiska: polskie i niemieckie. Najlepiej w branży okrętowej, maklerskiej”. I on taką firmę znajduje: Kiłaczycki i Rother. I tę firmę opisałem w książce. W sytuacji, gdy w ciągu roku pisze dwie książki, to olbrzymia pomoc.

W ostatniej powieści ważnym elementem akcji są szachy. Jest Pan szachistą?

Gram w szachy i uwielbiam tę grę. W szkole podstawowej i w liceum grałem dużo, czasami nawet w czasie lekcji, dziś grywam rzadko. Daleko mi do poziomu nawet średniego szachisty sportowego. Owszem, jestem szachistą bardzo przeciętnym, ale za to zapalczywym i zajadłym. W szachach zachowuję się inaczej niż w życiu codziennym. Bo na co dzień jestem człowiekiem rozsądnym, który nie lubi ryzyka, który nie ulega żadnym nałogom i chwilowym szleństwom. Natomiast w szachach stosuję strategię kombinowaną, często bardzo ryzykowną, poświęcam figury. Idę na całość i często robię błędy – w życiu raczej nie.

Gdyby ktoś powiedział, że szachy to nudna gra, powinien sięgnąć po Pana książkę. Szachy jawią się w niej jako bardzo emocjonujący sport.

Pewnie chodzi panu o opis, kiedy w gdańskiej kawiarni zapaleni szachiści siedzą całą noc i grają. Jeśli przyjrzymy się dłużej ludziom, którzy emocjonują się rozrywkami umysłowymi, to dojdziemy do wniosku, że widzą oni w nich jakiś militarny sens. Spójrzmy na np. na brydżystów – w brydża sportowego dużo grałem w czasie studiów. Przy grze dochodziło do niezwykłych wręcz wybuchów, bo brydż czy szachy to substytut walki – a walka, starcie zawsze nas rozpala, interesuje. I w szachach mamy do czynienia z walką, choć bezkrwawą, ale zaciętą. Dzisiaj, niestety, szachy kojarzą się nam z grą raczej starszych panów, z grą zanikającą, a ja bym chciał, żeby były one częścią programu szkolnego.

Wielbiciele Eberharda Mocka mogą zauważyć oczko puszczone przez pana w ich kierunku. W jednej ze scen, Edward Popielski dostaje prezent – zegarek „Eberhard”…

Aaaa, tak, rzeczywiście. Trafnie pan to zauważył. To nie był mój pomysł – podpowiedział mi go mój przyjaciel, który jest wielkim wielbicielem zegarków. Te zegarki istniały w tamtych czasach, dziś też je można kupić, są jednak bardzo drogie.

Teraz przygody Popielskiego, a jesienią – książka z Eberhardem Mockiem w roli głównej. O czym będzie?

Już tego Mocka piszę. Eberhard ma 37 lat, jest jeszcze młody. Jest rok 1920. Na ekrany kin wchodzi „Golem” Paula Wegenera – znakomity film, który był wielkim wydarzeniem w historii kina. Film ten wzbudza zbiorową histerię w środowisku wrocławskich Żydów. Pojawiają się dziwne, tajemnicze samobójstwa. Mock, brutalny policjant, świeżo po osobistej tragedii, którą opisałem w książce „Widma w mieście Breslau”, trapiony przez nałóg alkoholowy – prowadzi nietypowe śledztwo, stawiając co chwila czoła potężnym siłom, które to śledztwo chcą niegodziwie wykorzystać...

A tytuł?

„Mock. Golem”. Premiera już w październiku.

Jak Pan wspomniał na początku, w tym roku mija 20 lat od ukazania się pierwszej książki – „Śmierć w Breslau”. Te dwie dekady minęły jak z bicza strzelił?

Pamiętam dokładnie każdy rok, każdą książkę. W pamięci mam wiele spotkań autorskich, recenzje krytyków, którzy niekiedy chwalili, a niekiedy miażdżyli moje książki. Bardzo dobrze też pamiętam dwa lata niepewności: od 1997 roku – kiedy napisałem swoją debiutancką książkę do 1999 roku, kiedy wyszła. Były to lata nadziei, oczekiwania, ale i zwątpienia – wydawało mi się, że ta książka się nie ukaże, że jest słaba. Myślałem nawet, żeby tę książkę wydać pod pseudonimem.

Jakim?

Niemieckim: Rainer Hagen. Ukrywanie się pod pseudonimem wyperswadował mi jednak mój wydawca. Powiedział: wydaje pan pod swoim nazwiskiem i koniec. A ja jednak miałem obawy, czy podpisywać je „Marek Krajewski”.

Bo co? Człowiek nauki, wykładowca na Uniwersytecie, kryminały pisze?

Tak, właśnie dlatego. Bałem się, że będę traktowany niepoważnie na uczelni. Że mój autorytet upadnie. Bo środowisko akademickie było wtedy pod tym względem dość konserwatywne.

A sam Rainer Hagen – skąd się wziął?

Rok wcześniej ukazała się książka „Szczurołap z Ratyzbony” wrocławskiego pisarza – Jerzego Łukosza. Napisał ją pod pseudonimem – Johannes Keevus. I to mnie zainspirowało – pomyślałem, że jeśli też wrocławianin, też pracownik naukowy, germanista z Uniwersytetu Wrocławskiego, pozwala sobie na napisanie powieści i opatruje ją pseudonimem, to może i tak bym zrobił. A Rainer Hagen? Imię Rainer zawsze bardzo mi się podobało – miałem kiedyś kolegę o tym imieniu, a Hagen to takie mocne, germańskie nazwisko.

Eberhard Mock jest już nie tylko bohaterem literackim. Powstał Teatr Telewizji o Mocku, Mock trafił też na deski Wrocławskiego Teatru Współczesnego. Pana bohaterowie literaccy nie mają jednak szczęścia do filmu: serial o Mocku miała robić Agnieszka Holland, później Patryk Vega. Ostatnio pojawiły się słuchy, że serial, tym razem o Popielskim, chce zrobić Netflix.

Były prowadzone rozmowy na ten temat. Powiem tyle: jest jakieś światełko w tunelu, żeby sfilmować przygody Popielskiego, ale jeszcze niewiele mogę o tym mówić...

Rozmawiał Robert Migdał

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wroclaw.naszemiasto.pl Nasze Miasto