Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

„Judy”: Standardowo opowiedziana gawęda o nieszczęśliwej gwieździe [RECENZJA]

Redakcja
monolith films/Twentieth Century Fox
Jak wiadomo, bycie gwiazdą kina i muzyki to olbrzymia udręka oraz nieszczęście. Nie wiadomo zatem, dlaczego tak wielu ludzi chciałoby gwiazdami zostać.

Judy Garland to jedna z najtragiczniejszych bohaterek baśni kreowanej w złotej erze Hollywood. Cudowne dziecko sceny i wielkiego ekranu, po raz pierwszy wystąpiła jako dwulatka, miała siedemnaście lat, kiedy zagrała Dorotkę Gale w „Czarnoksiężniku z Oz”, czyli rolę, która wyniosła ją na wyżyny popularności i z którą jest najbardziej kojarzona. Od nastolęctwa karmiona środkami medycznymi kontrolującymi wagę, pozwalającymi zasnąć lub pobudzającymi, uzależniła się od leków. Miała olbrzymie długi, często zalegała z płatnością podatków na niebagatelne sumy. Pięciokrotnie wychodziła za mąż, nadużywała alkoholu, kilkakrotnie podejmowała próby samobójcze, zmarła w wieku czterdziestu siedmiu lat po, jak stwierdzono, przypadkowym przedawkowaniu leków nasennych. Pozostawiła trójkę dzieci, m.in. Lizę Minnelli...

Produkcja Ruperta Goolda koncentruje się na ostatnim etapie kariery artystki, kiedy występuje w Londynie (jej ostatni koncert odbył się w marcu 1969 roku w Kopenhadze), by odzyskać równowagę finansową, umożliwiającą jej walkę o dzieci oraz kolejną próbę uporządkowania życia. Poznajemy kobietę emocjonalnie zdewastowaną, twórcy filmu migawkowymi retrospekcjami przywołują wszystko to, co poskładało się na jej rozpaczliwą dorosłość. Co znamienne, z dzisiejszej perspektywy. Doświadczenia Judy Garland trafnie bowiem wpisują się w dzisiejszą narrację o okrutnej dla kobiet amerykańskiej Fabryce Snów, zdominowanej przez spasionych mężczyzn (mocny epizodyczny występ w filmie Richarda Cordery’ego w roli Louisa B. Mayera). Poniżana, eksploatowana ponad ludzką miarę, oszukiwana (tutaj, rzecz jasna, tylko przez panów) - przedstawiona została przede wszystkim (i wyłącznie) jako ofiara systemu zbudowanego przez pazernych, żądnych władzy i okazywanego im posłuszeństwa osobników w garniturach. Twórcy filmu wyłuskują z biografii aktorki i piosenkarki głównie te elementy, które ułatwiają wskazanie „winnych”, dając przy tym sztampową, ale i niemal „wypraną” z osobistych wyborów bohaterki odpowiedź na pytanie o cenę sławy. Judy Garland była osobą wykorzystaną przez show-business. Mam nieodparte wrażenie, iż teraz została wykorzystana po raz kolejny, by wpisać ją we współczesną dyskusję oraz proces gwałtownego oskarżania (i oczyszczania) nie tylko Hollywood.

Jednoznaczny i powierzchowny portret świata Judy Garland, unikanie komplikacji mogących wchodzić w konflikt z bieżącą poprawnością oraz konwencjonalnie, bezpiecznie ułożona opowieść o nieszczęśliwej gwieździe to największe mielizny „Judy”. Zbyt wiele ledwo zawiązanych wątków zostaje tu porzuconych, za dużo rzeczy zostawia się niewykorzystanych - w tym wydającą się początkowo kluczową dla tego przedsięwzięcia relację z dziećmi (a najstarsza Liza jak znienacka się zjawia, tak szybko z ekranu „wyparowuje”). Sytuację ratuje kilka intymnie lub efektownie przejmujących sekwencji (np. scena z ukrywaniem się Judy i jej młodszych dzieci w szafie oraz finałowe wykonanie „Somewhere Over the Rainbow”), a także ujmujące i szczere podtrzymywanie legendy Judy Garland.

Tak pomyślana produkcja spoczywa na barkach wcielającej się w Judy Renée Zellweger i właściwie jeszcze przed premierą można było obstawiać, że aktorka znajdzie się wśród najpoważniejszych kandydatek do oscarowych nominacji. Nie będę zdziwiony również, gdy statuetkę otrzyma, choć moim zdaniem nie jest to wybitna kreacja. Zellweger celnie naśladuje Garland (wielkie uznanie należy się realizatorom za charakteryzację, kostiumy i brązowe szkła kontaktowe), ale owa wyjątkowość talentu i scenicznej emocjonalności Judy, którą wyróżniała się również z grona podobnie rozgoryczonych życiem artystek, prawie się tu nie pojawia. Zellweger trudno się wyzbyć swoistej manieryczności i sztuczności, podkreśla każdy stan i afekt, także wtedy, gdy konieczny jest niuans. Najlepsze są fragmenty, gdy zaczyna śpiewać (nieźle!), ale to raczej przykład, czego potrafi dokonać muzyka. Ciekawie się dzieje zaś na drugim planie - wrażenie robią Jessie Buckley oraz para Andy Nyman i Daniel Cerqueira.

Przynajmniej fragment Oscara należy się jednak Zellweger za kilka mgnień elektryzującego ukazania narkotycznego uzależnienia jej bohaterki od uznania publiczności, które staje się ważniejsze od wszystkiego i które potrafi wynieść pod niebiosa, by za chwilę zrzucić w ciemność. Ale, jak sądzę, to potrafiłaby zagrać „od siebie” niemal każda aktorka...

Judy Wlk. Brytania biograficzny, reż. Rupert Goold, wyst. Renée Zellweger, Jessie Buckley

★★★☆☆☆

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiał oryginalny: „Judy”: Standardowo opowiedziana gawęda o nieszczęśliwej gwieździe [RECENZJA] - Dziennik Łódzki

Wróć na lodz.naszemiasto.pl Nasze Miasto