Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Bałuty i Chojny to naród spokojny, tak mówiono w Łodzi przed laty...

Anna Gronczewska
Archiwum Dziennika Łódzkiego
Bałuty to najbardziej znana dzielnica Łodzi. Choć sławą dorównują jej Chojny. Ale to rejony, które nie cieszą się najlepszą opinią. Starsi łodzianie na pewno pamiętają powiedzenie: Bałuty i Chojny to naród spokojny...

Bałuty i Chojny to naród spokojny...

Przedwojenne gazety często pisały o rozwijającej się na Chojnach i Bałutach przestępczości. Tak jak choćby o grasującym „upiorze z Chojen”.

- Na ul. Dąbrowskiego na Chojnach grasuje od pewnego czasu zboczeniec – pisały łódzkie dzienniki na początku lat trzydziestych minionego wieku. - Pod osłoną nocy dokonuje gwałtów na bezbronnych kobietach. Przed kilkoma dniami zniewolił niejaką Michalinę P. z którą szedł przez pola w kierunku wsi Dąbrowa. Podobny wypadek wydarzył się też wczoraj. Nieznany zboczeniec nawiązał rozmowę z wieśniaczką Marią K,, która szła w kierunku wsi Olechów. Przed posesją nr 66 przy ul. Dąbrowskiego zakneblował jej usta chustką i próbował zniewolić. Dziewczyna mu się wyrwała, zerwała chustkę i zaczęła wzywać pomocy. Zboczeniec zbiegł..

Innym razem można było przeczytać o bandyckim napadzie na Chojnach. Doszło do niego w rejonie ul. Trębackiej. Adolf Lange wracał do domu z zabawy sylwestrowej. Była czwarta nad ranem...Nagle drogę zastawiło mu czterech mężczyzn. W rękach mieli noże i rewolwery.

- Dawaj pieniądze! - krzyknęli.

Przerażony Adolf wyciągnął portfel w którym miał 20 złotych. Bandytów to nie zadowoliło. Chcieli też sygnet i zegarek. Spełnił ich prośbę. Kiedy jednak bandyci dzielili się łupem on wykorzystał okazję i wyrwał się z ich rąk. Zaczął uciekać. Wtedy na ul. Trębackiej rozległy się strzały. Adolf Lange został postrzelony. Zalany krwią runął na ziemię..Strzały usłyszał przechodzący w pobliżu patrol policji i ruszył na pomoc łodzianinowi. Bandyci uciekli, ale już po kilku godzinach trzech z nich wpadło w ręce policjantów. Byli to bracia: Hieronim, Roman i Franciszek Węglińscy, mieszkańcy ul. Pryncypalnej 9. Mężczyźni stwierdzili, że byli tylko świadkami napadu i do nikogo nie strzelali...Ale wzięci w krzyżowy ogień pytań przyznali, że strzelali koledzy z domu przy ul. Pryncypalnej – Jan Moneta i Ignacy Borkowski.

Na Chojnach nie brakowało też napadów.

Do jednego z nich doszło w październiku 1932 roku. Minęła już godzina 20.00, gdy do sklepu spożywczego Marii Bredowej, który znajdował się przy ul. Rzgowskiej 59 ktoś zaczął się dobijać. Pani Maria była osobą starszą, miała już 73 lata i nie zamierzała nikomu o tej porze otwierać drzwi sklepu. Ale zza drzwi usłyszała, że mężczyzna chce kupić jakiś większy sprawunek. Uchyliła drzwi i natychmiast została uderzona w głowę jakimś ciężkim przedmiotem. Po czym padła nieprzytomna na podłogę. Tymczasem bandyci weszli do sklepu. Zaczęli też plądrować przylegające do niego jednopokojowe mieszkanie pani Marii. Bandyci zabrali łupy, zawartość kasy i odeszli. Po godzinie matkę odwiedziła córka. Gdy zobaczyła Marię Bredową leżącą w kałuży krwi zaczęła wzywać pomocy. Na miejscu pojawiła się policja, a ranną kobietę odwieziono do szpitala w Radogoszczu. Tymczasem policja szukała napastników. Uznali, że jednym z nich mógł być widniejący w policyjnych kartotekach 17-letni Stanisław Pietrasik, który mieszkał przy ul. Wójtowskiej 15. Zaczęto go obserwować, wypytywać o niego sąsiadów. Nie miał dobrej opinii. Był znanym na Chojnach łobuzem, który ponoć siał postrach w okolicy. Policja wkroczyła więc z zaskoczenia do mieszkania Staśka. Ten akurat spał. Szybko go obezwładniono i przeszukano mieszkanie. Znaleziono pistolet i przedmioty ukradzione z mieszkania Marii Bredowej. Pietrasik trafił na komisariat. Początkowo wszystkiego się wypierał. W końcu przyznał, że na sklep przy ul. Rzgowskiej napadł razem z 19-letnim Aleksandrem Kuną, który mieszkał przy ul. Asnyka 3.....

Wieś Chojny

Trzeba przypomnieć, że przed wojną sytuacja Chojen była skomplikowana. Ich część nie należała bowiem do Łodzi, a stanowiła osobną gminę. Pisano, że Chojny to dziwoląg, który wyrósł pod bokiem Łodzi.

- Powstały jako osiedle wiejskie, ale wiejskim osiedlem być nie chciały – zauważano. - Zbyt blisko znajdowały się Łodzi, zbyt wielkim klinem się w nią wcięły, by mogły pozostać wioską.

W 1915 roku Niemcy włączyli do Łodzi miejską część gminy Chojny. Wydawało się, że ta część, która pozostała poza miastem na zawsze pozostanie wsią. Tak się jednak nie stało. W przedwojennej łódzkiej prasie rozgorzała dyskusja na temat przyszłości gminy Chojny. Twierdzono, że Niemcy popełnili błąd nie oddzielając właściwie wisi od miasta, a tę granice stanowiła tylko linia kolejowa. I wieś zaczęła się rozrastać. Podkreślano, że za linią kolejową, w przedłużeniu ul. Rzgowskiej wyrosło całe osiedle. I doszło do katastrofy finansowej. Kasa gminy Chojny zaczęła świecić pustkami. Tłumaczono, że jeszcze na początku lat dwudziestych gmina ta miała tylko 3 tysiące mieszkańców. W ciągu kolejnych ośmiu lat ich liczba wzrosła do 24 tysięcy!

Wielu mieszkańców gminy Chojny pracowało w fabrykach Łodzi, Pabianic. Ale tam zaczęły się redukcje. Na początku lat trzydziestych na 24 tysięcy mieszkańców gminy aż 10.000 nie miało pracy! Jej władze żaliły się, że nie wnoszą żadnych opłat na jej rzecz. Wójtem gminy Chojny był wtedy pan Woźniakowski. Opowiadał prasie, że nie przypuszczał, że w ciągu ośmiu lat tak zwiększy się ludność tej gminy.

- Gdybym to wiedział, to ograniczyłbym napływ ludność do Chojen – mówił dziennikarzom wójt Woźniakowski. - Na początku z tego się cieszyliśmy. Gmina była mała i uboga. Napływ ludności zwiększał wydatki, ale też zwiększał dochody. Gmina mogła zacząć inwestycje. Budować szkoły, brukować ulice, zakładać oświetlenie. Gdy jednak ludność zaczęła się zwiększać to okazało się, że gmina straciła wiejski charakter. Pojawiły się potrzeby, którym nie jesteśmy w stanie sprostać jako gmina wiejska.

Wójt skarżył się, że liczący 100 tysięcy zł gminny budżet jest stanowczo za mały dla wiejskiej gminy, która tak naprawdę stała się miastem,.

- Uważam, że należy starać się o przyłączenie gminy Chojny do Łodzi! - zapowiadał wójt.. Wraz z wzrostem ludności pojawiły się nowe problemy. Powstały nowe ulice, które trzeba było wybrukować, zainstalować oświetlenie elektryczne, zbudować szkoły. By pokryć potrzeby budżet gminy musiał wynosić przynajmniej pół miliona złotych.

Łódź nie chce Chojen..

Ale władze Łodzi nie chciały, by Chojny zostały włączone w jej granice. Przekonywały, że byłoby to wielkie nieszczęście dla miasta!

- Dążyliśmy do tego by przyłączyć do miasta tereny wokół Łodzi – przyznawały jej władze. - Ale nie tak chaotycznie, bez planu zabudowane jak Chojny. Na całym świecie dzieje się tak, że śródmieście jest zazwyczaj starym miastem, a przedmieścia stanowią najpiękniejsze dzielnice, zarówno pod względem zabudowania, jak i rozplanowania. Mają szerokie ulice, skwery. A u nas w Łodzi jest zupełnie przeciwnie. Śródmieście wygląda jeszcze jako tako, a o przedmieściach lepiej nie wspomnieć...

Władze Łodzi twierdziły, że nie chciały przeżywać tego co się stało po włączeniu w granice miasta ponad 100 tysięcznych Bałut. Zupełnie inaczej na tę sprawę patrzył łódzki Urząd Wojewódzki. Zadeklarował, że miejskie tereny Chojen zostaną włączone do Łodzi, a wiejskie rozparcelowane między gminami Nowosolna i Gospodarz.

-To konieczność w ten sposób można było uratować gminę i poprawić byt mieszkańców Chojen! - wyjaśniano. Ale do realizacji tych planów nie doszło. Znajdująca się za torami kolejowymi część Chojen zastała włączona w granice Łodzi dopiero w 1946 roku.

Tymczasem kłopoty finansowe gminy Chojny były tak poważne, że przestała płacić za prąd. Elektrownia więc go odłączyła...Na chojeńskich ulicach zaległy ciemności. Prasa narzekała, że gwałtownie wzrosła przestępczość. Gminę Chojny zaczęli odwiedzać reporterzy. Podkreślano, że za linią kolejową, w przedłużeniu ul. Rzgowskiej wyrosło całe osiedle.

- Bezkształtne, wąziutkie, nieoświetlone uliczki, a płytkich, maleńkich, przylegających do nich parceli budowlanych, bez skrawka skweru, zieleni, boiska dla dzieci – pisano. - Piętno nędzy rzuca się na każdym kroku. Monotonna szarzyzna małych, pokrzywionych domków.

Zauważano, że choć domy były zaniedbane to niemal w każdym znajdował się sklep. Tak jakby mieszkańcy gminy Chojny nie robili nic innego jak tylko sprzedawali i kupowali.

- Ale to tylko pozory – prostował dziennikarz jednej z gazet. - W sklepach nie ma prawie nic do sprzedania, a mieszkańcy Chojen nie mogą sobie pozwolić nawet na zakup nawet tych nielicznych artykułów.

Podkreślano, że ludzie mieszkali w fatalnych warunkach sanitarnych. Rynsztokami płynęły cuchnące ścieki.. Bawiły się przy nich blade, chude dzieci bezrobotnych.

- Pełno ludzi kręci się po ulicach, na rogach stoją gromadki dyskutujące ze sobą. 40 procent nie pracuje - pisano.

Ludzie skarżyli się, że dawno zapomnieli co to smak mięsa. Dzieci nie wiedziały jak smakuje mleko. Na co dzień pito gorący napój będący mieszaniną herbaty i liście suszonych z drzew. Na obiad gotowano kartoflankę w której pływał jeden ziemniak..

Bałucka bieda

Podobnie wyglądała sytuacja na Bałutach, choć łodzianie byli przyzwyczajeni do specyficznych bałuckich klimatów. Ale pod koniec
lat dwudziestych, po zabójstwie prezydenta Łodzi Mariana Cynarskiego, którego zabili dwaj mieszkańcy Bałut, oczy łodzian zostały skierowane baczniej tę dzielnicę. Tak jak potem Chojny zaczęli odwiedzać ją reporterzy łódzkich gazet. Pisali, że można tam obejrzeć „figury z makabrycznego albumu Łodzi”. Skarżyli się, że na bałuckich ulicach trudno doświadczyć zieleni.

- Gros domów, a raczej chałup drewnianych, rzadko piętrowych – pisali. - Z galeryjkami i facjatami, patrzy zamglonymi oknami w uliczną nudę, w tłuste sadzawy nieschnących bajor po których myszkują chude kundle. Wieś – nie wieś, osada – nie osada, jakieś dziwaczne osiedle ludzkie, zbudowane byle jak po obu stronach piaszczystej drogi prowadzącej do Łagiewnik.

Zauważali też, że bałuckie ulice są do siebie bliźniaczo podobne. Z czasem jednak na Bałutach zaczęły przybywać kilku piętrowe kamienice.

- Worków o mikroskopijnych, jednoizbowych mieszkaniach, zaludnionych od strychu do suteren biedotą – pisał jeden z łódzkich reporterów. - Najbardziej charakterystyczne dla Bałut są podwórza. Parterowe domki maja nader głębokie dziedzińce okrążone dużymi oficynami o kolorycie koszarowo – więziennym.

Podkreślano też, że w dzień bałuckie ulice były niemal puste.

- Dorośli są na robocie, inni śpią po nocnej zmianie, a wielu jest takich, którym dobrze rozumiany interes własny nakazuje przy świetle słonecznym nie defilować na oczach władz bezpieczeństwa – tłumaczyła to zjawisko łódzka prasa. - Ul. Kielma, Franciszkańska, Piaski, Mickiewicza, Cymera. Zawiszy i tyle innych, gdzie żyją setki tysięcy o których śródmieście wie bardzo mało. Podwórza zaś roją się od dzieci. Samotnych, bladych, wynędzniałych, których życie od zarania nie ma żadnych radości, tajemnic. Dziecko Bałut od zarania boi się ludzi. Po podwórzach uwijają się setki dzieci zahartowanych na mróz, nie baczących na słotę. Bawią się w „klipę”, palanta, w klasy,. Pod ścianami siedzą starsi. Graja w guziki, ecie – pecie, w stalki, szulki czy pasek. Błyski hazardu zapalają się wcześnie w oczach bałuckich dzieci. Niemowlęta otulone w chustki w drewnianych stojakach wygrzewają się na słońcu pod okiem starszego rodzeństwa. Czasem powietrze przebije ostry krzyk i płacz. To bójka. Dzieci bałuckie biją się zajadle i ciężko. Bezlitosna pięść starszych kładzie w takich razach kres swawoli.

Twierdzo, że trzeba rozpocząć wielką akcję społeczną , by uzdrowić „siedlisko łódzkiej nędzy i brudu”, jak opisywano Bałuty. Były one traktowane po macoszemu.. Uważano, że trzeba to zmienić. Chciano, by na Bałutach stanął dom wychowawczy, kąpielisko, dom godziwych rozrywek, czytelnia, teatr...

Gangi z Bałut..

Ale na Bałutach najlepiej rozwijała się przestępczość. Dochodziło tam podobno do bratobójczych walk. Co rusz ktoś ginął od noża lub od kuli z rewolweru. Nikt nawet nie kwapił się, by znaleźć sprawców.

- Ludzie tam zobojętnieli na wszystko, zahartowali się na widok krwi – zauważały gazety.

Skarżono się też, że gnieżdżą się tam nie tylko bandyci, złodzieje, alfonsi i męty społeczne.

- Obok nich żyją tysiące bałuckich dzieci! - alarmowano. - Skazane są na niedozór i ulice, przez samo swe urodzenie na tragicznym przedmieściu. Predestynowane są na zagładę!

Na początku lat trzydziestych wielkie zainteresowanie wywołał proces Moszka Wolfa Nasbauma, zwanego Moszkiem „Piecuchem”. Był szefem bandy, która terroryzowała północna część Bałut. Należał też do sądu złodziejskiego i wykonywał jego wyroki. Moszek był członkiem bandy, którą nazywano „Zojlech”. Jej największymi wrogami byli bracia Fajbusiewiczów, których nazywano „Mocnymi Braćmi”. Zasłynęli tym, że opanowali dowóz bydła do rzeźni bałuckiej. Trafili za to do więzienia i czekali na proces. Interes po nich przejął Josek Libicki, nazywany rzeźnikiem o szerokich barach. Okazał się znacznie groźniejszym przeciwnikiem dla Moszka „Piecucha” niż bracia Fajbusiewiczowie. Postanowił się więc go pozbyć.

Złodziejskie sądy często ogłaszały wyroki śmierci dla członków różnych band. Przykładem był „Gnat”, który przed Moszkiem stał na czele „Zojlechu”. Wyrok na nim wykonano w jednej z bałuckich spelunek. Josek Libicki bał się, że spotka go podobny los. W sali tańca Szpajzera przy ul. Pomorskiej odbywała się zabawa z której dochód miał być przeznaczony dla braci Fajbusiewiczów, którzy mieli właśnie stanąć przed sądem. Przybył tam też Josek, który był jednym z organizatorów tej imprezy. Josek tańczył z jedną z pań, gdy Moszek „Piecuch”” kazał jednemu z członków swojej bandy odbić mu partnerkę...Libicki nie protestował i grzecznie odszedł. Stanął przy bufecie. Nagle z noże przybiegł „Piecuch” i uderzył nim Libickiego...Rany nie były jednak poważne. Josek schował się za fortepianem. Ale zaraz przybiegli ludzie Moszka i dokończyli dzieła ich szefa...
Josek Libicki zmarł po czterech dniach, a na jego pogrzeb przyszły tysiące mieszkańców Bałut..A Moszek „Piecuch” trafił przed oblicze sądu....

Król Bałut..

Latem, na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych minionego wieku, zmarł Karol Kramer, zwany „królem Bałut”. Podkreślano, że był najpopularniejszym i najbardziej lubianym człowiekiem mieszkającym w tej części Łodzi. A jednocześnie jednym z najbogatszych. Należało do niego bowiem trzydzieści sześć największych bałuckich domów. Za co tak więc lubiano Kramera? Głównie za to, że lokatorów swych kamienic traktował jak członków swojej rodziny.

- Przez całe życie nikogo nie eksmitował, a zubożałym lokatorom pożyczał pieniądze i potem się nie upominał! - podkreślali mieszkańcy Bałut.

Cieszył się więc wśród mieszkańców tej dzielnicy wielkim szacunkiem. Rozstrzygał często w skomplikowany sprawach handlowych, rodzinnych. Tak więc śmierć Karola Kramera była dla mieszkańców Bałut wielkim szokiem. Tak jak zostawiany przez niego testament.

- Nie chcę, by moi spadkobiercy domagali się pieniędzy się od lokatorów zaległego komornego – napisał w testamencie. - To biedni ludzie, daruje im wszystko.

Nikogo więc nie zdziwiło, że w pogrzebie króla Bałut wzięło udział kilka tysięcy osób...

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kto musi dopłacić do podatków?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Bałuty i Chojny to naród spokojny, tak mówiono w Łodzi przed laty... - Dziennik Łódzki

Wróć na lodz.naszemiasto.pl Nasze Miasto