Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Afera mięsna w PRL. Ludzi skazywali na śmierć i długie więzienie

Anna Gronczewska
Anna Gronczewska
archiwum Polskapress
Afera mięsa wstrząsnęła polską lat sześćdziesiątych. Do więzień trafiło ponad tysiąc osób, a dla Stanisława Wawrzeckiego, ojca znanego aktora Pawła, skończyła się wyrokiem śmierci. Wyrok wykonano. Aresztowano i skazano także pracowników łódzkich sklepów

Łodzianie trafili do więzień. Dlaczego?

Czujni funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej na trop tej afery wpadli na początku lat sześćdziesiątych. Zaczęło się w Warszawie, ale szybko jej „macki” objęły inne miasta w kraju. Także Łódź. Był rok 1963. Do warszawskich komisariatów zaczęły napływać anonimy. Pisano w nich, że w sklepach mięsnych kradnie się towar, wielu pracowników jest wręcz zmuszany do takich kradzieży...W sprawę zamieszane były sklepy, przetwórnie oraz zakłady Miejskiego Handlu Mięsem. Znajdowały się w każdym większym mieście.

- Wszystko zaczynało się zakładach przetwórstwa mięsem – opowiada nam pan Jacek z Łodzi, którego mama była zamieszana w tę aferę. - Wiadomo, że do tych zakładów trafiało mięso różnej jakości, z różnych źródeł. Przez to można było dowolnie określać tzw. limity ubytków. To co zaoszczędzono rozprowadzano na własną rękę. Zyskami dzielili się ludzie z wytwórni mięsa, pracownicy sklepów oraz Miejski Handel Mięsem. Bywało, że dodawano na przykład do szynki czy kiełbasy wodę, przez to więcej ważyła. Dziś też tak jest, ale nikogo to specjalnie nie dziwi. Uważa, że tak musi być. Czasami do mielonego mięsa dodawano jakieś kości, podroby, ale sprzedawano jako towar najwyższej jakości. Dziś pewnie taką aferą nikt, by się nie zainteresował. A moja mama zapłaci za to bardzo wysoką cenę.

Z kupnem mięsa i lepszych wędlin były kłopoty. Państwo lekceważyło potrzeby konsumpcyjne obywateli. To władza, a więc gospodarka centralna, decydowała o cenach skupu i wysokościach dostaw decydowały. Hodowano coraz mniej krów i świń. Sprawiła to najpierw kolektywizacja rolnictwa, ale też ograniczenie importu zbóż i pasz. Polacy jedli rocznie 40-50 kilogramów mięsa, a więc mniej niż na przykład w Czechosłowacji. Tak przeciętny obywatel tego kraju zjadał 60 kilogramów w ciągu roku. Władysław Gomułka i tak uważał, że Polacy jedzą za dużo mięsa, a wynika to z wysokiego przyrostu naturalnego i z tego, że jest zbyt tanie. Podniesiono więc jego ceny i tak regulowano popyt na mięso. To za czasów Gomułki, już w 1959 roku pojawiły się tzw. bezmięsne poniedziałki. Oznaczało to, że tego dnia były zamknięte sklepy rzeźnicze.

Kara śmierci

Wróćmy jednak do afery mięsnej. Wszystko rozpoczęło się w warszawskich zakładach Miejskiego Handlu Mięsem. Milicjanci obliczyli, że do listopada 1964 roku dokonano oszustw na 17 milionów złotych. Do tego dochodziły liczone w milionach łapówki. Głównym oskarżonym w tej sprawie był Stanisław Wawrzecki. Miał wtedy 43 lata i był dyrektorem zakładów Miejskiego Handlu Mięsem Warszawa. Obliczono, że tylko on sam przyjął łapówki warte 3,5 miliona złotych!
Stanisław Wawrzecki był ojcem Pawła, znanego aktora, który przez wiele lat grał między innymi policjanta Wiesława Gabriela w serialu „Złotopolscy”. Stanisława Wawrzeckiego skazano na karę śmierci. Nie pomogły apelacje. 9 marca 1965 roku został stracony. Dziś ten wyrok uznawany jest za zbrodnie sądową.
Jak się potem okazał proces Wawrzeckiego był dopiero początkiem tej sprawy. Między 1964 a 1969 roku wykryto afery w ponad dziewięćdziesięciu zakładach mięsnych w całym kraju. Do więzień trafiło ponad 1,7 tysiąca osób. Wśród nich była Maria, matka pana Jacka. Nie chce podawać nazwiska. Ta sprawa jeszcze dziś jest dla niego bolesna. Przez lata nie chwalił się, że mama siedziała w więzieniu. Wiele osób o tym nie wie,

- Nie ma co teraz pod nazwiskiem wywlekać tej sprawy – tłumaczy 69-letni dziś mężczyzna. - Poza tym wiem, że moja mama była winna. Oszukiwała, ale wymiar kary moim zdaniem nie był adekwatny do tego co zrobiła.

Rodzina rzeźników

Dziadkowie jego mamy przyjechali do Łodzi w latach trzydziestych. Tak jak wielu ludzi, by znaleźć pracę, szczęście. Otworzyli masarnię na ul. Skierniewickiej. Mieli tam też sklep rzeźniczy, jak się wtedy nazywało taką placówkę.

- Dziadek skupował w okolicy mięso, przetwarzał na kiełbasy, szynki, inne wyroby i sprzedawał – opowiada pan Jacek. - Mama więc od dziecka znała ten mięsny przemysł...

Po wojnie dziadkowie jeszcze chyba rok prowadzili sklep przy ul. Skierniewickiej. Potem dziadek zaczął pracować w zakładach mięsnych. Był tam jednym z szeregowych pracowników. Jego córka Maria też rozpoczęła pracę w branży mięsnej. Została kierowniczką sklepu „Pasztecik”, który znajdował się podcieniach, przy zbiegu ul. Piotrkowskiej i Zielonej. A potem przeniosła się do sklepu na dzisiejszą ul. Pomorską, wtedy Nowotki, w pobliżu Placu Wolności.

- Kiedy ta afera wybuchła to dziadek był już na emeryturze – dodaje pan Jacek.

Syn Marii przyznaje, że mama była zamieszana w ten proceder. Ale nie miała wyjścia. Nie raz przychodziła do domu i żaliła się, że ma już tego dość. Nie może jednak zrezygnować, bo straci pracę.

- Wiedzieli o tym wszyscy, w zakładach Miejskiego Handlu Mięsem, przetwórniach, urzędzie i nie tylko – żali się pan Jacek. - Tyle, że większości potem nie spadł z głowy włos...

Mama opowiadała, że po paczki z mięsem, wędliną do mamy sklepu przychodzono z Komitetu Łódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, z Miejskiej Komendy Milicji, magistratu..

Milicja w domu

Pan Jacek przyznaje, że żyło się im nieźle. Mieli domek na przedmieściach Łodzi. Zawsze w lodówce była dobra wędlina. Mogli wyjechać na wczasy. Samochodu jednak nie mieli.

- Może żyło się nam trochę lepiej niż rodzinom moich kolegów – mówi pan Jacek. - Ale chyba nie tylko przez aferę mięsną. Mama jako kierowniczka nieźle zarabiała, tata był majstrem u „Marchlewskiego”.

Był maj czy czerwiec 1969 roku. Jacek przygotowywał się do drugiego podejścia do egzaminu na medycynę. Było już popołudniu. Mama i tata wrócili z pracy. Nagle w ich domu pojawiła się milicja.

- Powiedzieli, że przyszli po mamę – wspomina. - Robili rewizję w całym domu, wszystko przewracali. Potem mamę zabrali..

Nie wiedzieli długo co się z nią dzieje. Jacek twierdzili, że traktowali ją jak groźnego przestępcę. Nie pozwalali na widzenia.

- Mama w śledztwie nikogo nie wydała, całą winę wzięła na siebie – opowiada. - A wiadomo, że nie robiła tego sama...W areszcie śledczym torturowali ją. Nie było to jakieś wyrywanie paznokci czy bicie, ale inne metody. Potem mama opowiadała, że wystarczyło ją owinąć mokrym kocem i posadzić przy kaloryferze. Mówiła, że wszystkiego się odechciewało. Człowiek czuł jakby chodziły po nim tysiące mrówek.

Maria miał 45 lat, gdy skazano ją na dziewięć lat więzienia. Był to najwyższy wyrok jaki zapadł na tym procesie. Uznano, że przywłaszczyła sobie 1,1 mln złotych.

- Wtedy Warszawa kosztowała około 20 tysięcy złotych – wspomina pan Jacek. - To tak jakby mama ukradła 10 samochodów. Dziś za taką kradzież złodziej nie dostałby pewnie więcej niż dwa lata więzienia.

Widzenia..

Maria siedziała najpierw w więzieniu w Łodzi, a potem przewieziono ją do bydgoskiego Fordonu. Pan Jacek co miesiąc jeździł z ojcem na widzenia.

Nie mieliśmy samochodu, więc podróż pociągiem zajmowała nam sześć – siedem godzin – opowiada. - Wyjeżdżaliśmy przed północą, by rano być na miejscu. Nie można było się spóźnić, bo inaczej nie wpuszczali na widzenie. Jeszcze jak dziś przypomnę sobie to więzienie to przechodzą mnie ciarki. Zimne mury, kraty...Na widzeniu nie można było mamy dotknąć, przytulić się do niej. W więzieniu mama uległa wypadkowi. Poślizgnęła się na schodach i złamała kość biodrową. Była kilka miesięcy w więziennym szpitalu w Grudziądzu. Gdy wróciła do Fordonu to pracowała jako asystentka dentystki. Było jej lżej...

Marię zwolniono z więzienia po siedmiu latach. Wróciła do Łodzi. Jej mąż był już na emeryturze. Wyremontowali jeden pokój w domu i prowadzili w nim hotel robotniczy. Jacek w końcu nie dostał się na medycynę. Został inżynierem. Maria zmarła w 1995 roku.

- Po tym jak mama poszła do więzienia żyło się nam ciężko – mówi Jacek. - Wiele osób się od nas odsunęło...
Jacek wie, że jego mama nie była zupełnie bez winy. Ale ona, tak jak wielu innych zamieszanych w aferę mięsną, padła ofiarą polityczno-gospodarczych rozgrywek. W sklepach brakowało mięsa, wędlin. Ludowa władza musiała się z tego wytłumaczyć.

Trzeba było znaleźć „szkodników”. I ich znaleziono. Jacek jeszcze dziś słyszy słowa płynące z głośników radia i telewizora.

- Masowe obławy na spekulantów, jakie miały miejsce w różnych miastach są pierwszym poważniejszym krokiem w walce ze spekulacją - grzmiał Władysław Gomułka.

od 7 lat
Wideo

Jakie są wczesne objawy boreliozy?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Afera mięsna w PRL. Ludzi skazywali na śmierć i długie więzienie - Dziennik Łódzki

Wróć na lodz.naszemiasto.pl Nasze Miasto