Autor:

2016-10-21, Aktualizacja: 2016-10-21 10:24

Asaf Avidan: Wszystkie historie są o śmierci lub miłości

Obdarzony jednym z najbardziej charakterystycznych głosów na współczesnej scenie muzycznej Asaf Avidan muzykiem został w wieku 26 lat, po trudnym rozstaniu z kobietą. Podkreśla, że obnażanie duszy na scenie ma na niego terapeutyczny wpływ.

Największą sławę przyniósł mu remiks jednej z jego piosenek: "One Day / Reckoning Song", który za wszelką cenę chciał zablokować. "Nie chciałem, żeby ludzie słuchali go i myśleli, że to moja muzyka. Przykładam ogromną wagę do tego, co i jak przekazuję w swojej twórczości. Nie uważam się za muzyka rozrywkowego, moje piosenki są bardzo intymne, są przedłużeniem mnie" - tłumaczył.

Publikacji nie udało się zablokować, co z perspektywy czasu okazało się - jak mawia Asaf - "szczęśliwą pomyłką", bo utwór zanotował prawie 200 milionów odtworzeń na YouTube i przyniósł izraelskiemu piosenkarzowi sporą popularność.

W 2014 r. nagrał bardzo intymną płytę "Gold Shadow", na której z typową dla siebie skłonnością do głębokiego analizowania emocji, porusza temat trudnego rozstania, któremu nadaje jednak bardzo uniwersalny charakter. "Staram się budować, składać rzeczy w całość, ale jedyne co umiem, to dzielić i rozbijać. To symbol utraty nadziei" - opowiadał w rozmowie, którą przeprowadziliśmy w lutym 2015 r., przed poprzednią wizytą artysty w Polsce.

Asaf Avidan wystąpi w tym roku w Polsce na czterech koncertach: 11 listopada w gdańskim B90, 13 listopada w Warszawie w Stodole, 14 listopada w Filharmonii Szczecin i 16 listopada we Wrocławiu w ramach Ethno Jazz Festivalu. Bilety na koncerty możecie kupić od 90 złotych.

Ostatni raz rozmawialiśmy ponad półtora roku temu, kiedy byłeś w dość trudnym momencie życiowym. Dużo zmieniło się od tego czasu?

Moje życie osobiste zmieniło się całkowicie, mieszkam teraz w innym kraju, mam nowy dom, jestem w szczęśliwym związku, zobaczyłem sporo świata… To był bardzo ciekawy czas, również muzycznie. Po trasie „Gold Shadow Tour” postanowiłem wrócić do podstaw, do moich początków muzycznych i prostoty. Znów chcę eliminować z muzyki wszystko, co niepotrzebne – wysokobudżetową produkcję, dodatkowych muzyków, skomplikowane aranże i zostawić tylko szkielet, czyli mnie i gitarę.

Zanim porozmawiamy o muzyce, chciałbym zapytać o słowa Leonarda Cohena, które podobno są Twoim ulubionym cytatem: „Nie wolno nam lamentować od niechcenia, musimy robić to w piękny i godny sposób”. Co to oznacza i dlaczego te słowa są dla Ciebie takie ważne?

Czuję, że szczera sztuka jest zawsze lamentem. Nad naszą śmiertelnością, ale nie tylko w tym dosłownym sensie, także nad śmiercią za życia, utratą miłości, utratą nadziei, nad wszystkimi strasznymi emocjami, które nam towarzyszą w życiu, a z którymi musimy się skonfrontować.
Musimy być szczerzy, bo inaczej stajemy się eskapistycznymi grajkami, a nie artystami. Nie wolno też robić tego od niechcenia – naszym zadaniem jest owinąć ten lament w to, co sprawia, że obraz uważa się za piękny albo co powoduje, że wiersz porusza w nas czułe struny. I dopiero kiedy ten lęk, gniew czy smutek ustawimy na piedestale i uczynimy je pięknymi, stają się równie wzniosłe, co miłość czy szczęście. Tak powstaje sztuka.
© materiały prasowe / OJOZ

Innymi słowy, każda dobra piosenka jest lamentem?

Jeśli dobrze się przyjrzeć, wszystko, co mówimy, jest tak naprawdę lamentem. Wszystkie rzeczy na tym świecie zawsze przysłania cień tego, że nic nie trwa wiecznie. Każda akcja, jaką podejmujemy, motywowana jest świadomą lub nieświadomą myślą, że prędzej czy później wszystko się kończy. I to właśnie ta skończoność świata prowadzi do prawdziwego piękna.

Widzę, że nie wszystko zmieniło się przez ostatnie półtora roku…

(śmiech) To prawda. Z moim psychologiem cały czas rozmawiamy o tych samych rzeczach, motywem przewodnim moich piosenek są wciąż te same uczucia. Ujmuję je oczywiście inaczej, ale ich esencja jest taka sama. Im bardziej staram się rozbić emocje, swoje i innych, na czynniki pierwsze, tym bardziej utwierdzam się w tych samych wnioskach. Kiedy rozmawialiśmy ostatnim razem, byłem zafascynowany scenopisarstwem. Pierwsza lekcja, jakiej ci udzielają, brzmi: „kiedy rozbijesz dowolną historię na naprawdę malutkie elementy, zawsze okazuje się, że chodzi o śmierć lub miłość”. A to przecież dwie strony tej samej monety.

A gdybyś miał wybrać najdoskonalszy lament?

„Famous Blue Raincoat” Leonarda Cohena. To piosenka-list pisana z perspektywy czasu przez Cohena do jego przyjaciela, który miał potajemny romans z jego żoną. Niemal słychać tam chrzęst chirurgicznej piły, rozcinającej żebra i odsłaniającej serce. Cohen śpiewa: „Chyba mi ciebie brakuje / chyba ci wybaczam / cieszę się, że zetknął nas los”, a potem, na sam koniec – i mam ciarki nawet teraz, kiedy to mówię – padają najważniejsze słowa całej piosenki: „I dziękuję, że zabrałeś smutek z jej oczu / myślałem, że musi tam być, / nie zrobiłem więc nic”. Zobacz, ile jest w tym emocji!

Skoro mowa o emocjach: każdy Twój album ma jakiś motyw przewodni, jest inspirowany przełomowymi wydarzeniami w Twoim życiu albo emocją, którą obsesyjnie rozbijasz na czynniki pierwsze. Wiesz już, o czym będzie kolejna płyta?

Moim punktem wyjścia zawsze są związki, a potem ruszam coraz głębiej, zastanawiam się, skąd biorą się te wszystkie emocje, które czuję – miłość, gniew, strach i tak dalej. Teraz fascynuje mnie koncepcja wyborów, ten krótki moment, kiedy podejmujesz świadomą decyzję, wybierasz jedną osobę. Albo dwie osoby, albo nikogo. Zastanawiam się nad przyczynami i konsekwencjami. Pracuję z tym, napisałem kilka piosenek, coś się powoli klaruje.

To optymistyczny znak, że po ostatniej płycie, która była o tym, że wszystko rozpada się na kawałki, zaczynasz pisać o budowaniu.

Tak, to dobry wyznacznik tego, w jakim miejscu jestem w moim życiu. Ale koniec końców, jeśli dokopiesz się odpowiednio głęboko, zobaczysz, że w życiu przez cały czas towarzyszą nam te same emocje, te same bodźce. W zależności od tego, jak wygląda twoje życie w danym momencie, decydujesz część z nich ignorować albo traktować mniej poważnie.

Wróćmy w takim razie do nadchodzącej trasy, w ramach której wystąpisz w Polsce. Na ile będzie podobna do materiału, który nagrałeś do projektu „In a Box II”?

Będzie bardzo, bardzo podobna. Ten projekt to tak naprawdę filmowa wersja trasy koncertowej. Z drugiej strony jedną z rzeczy, które najbardziej kocham w graniu koncertów, jest to, że kompozycje na scenie żyją swoim życiem. Grając samemu, łatwo jest improwizować i od ręki wprowadzać nawet bardzo radykalne zmiany. Z każdym kolejnym występem gram troszkę inaczej i koniec końców piosenka mutuje w zupełnie coś innego. Czasem, gdy napiszę nowy utwór, gram go dzień później na koncercie, tak jak to miało miejsce ostatnio w Tel Awiwie. Innymi słowy, chociaż dokładnie wiem, jak w teorii będzie wyglądać ta trasa, na pewno czeka na mnie wiele zaskoczeń.

Gdzie kręciłeś „In a Box II”?

To ruiny starego klasztoru na północy Francji. W przyszłości ma być odnowiony, prowadzona jest na ten cel zbiórka pieniędzy, ale póki co to po prostu opuszczona ruina. To bardzo inspirujące miejsce. Podczas nagrywania piosenek, które napisałem dawno temu, siłą rzeczy cofałem się w czasie i znowu musiałem dać głos dawnym demonom, które we mnie siedziały. Miejsce, które kiedyś było pięknym, imponującym i użytecznym budynkiem, a teraz jest w stanie rozkładu, ze ścian łuszczy się farba, a zakurzone meble leżą w kawałkach, jest idealnym tłem dla takiego procesu. W grę wchodzi też oczywista symbolika klasztoru, bo fascynuje mnie tematyka moralności, walki dobra ze złem. Trafiłem w to miejsce właściwie przez przypadek, ale kiedy zobaczyłem zdjęcia, wszystko zaczęło mi się łączyć. Wtedy zacząłem naciskać, żebyśmy za wszelką cenę nagrali materiał właśnie tam, chociaż z punktu widzenia produkcji i logistyki nie było to najłatwiejszym zadaniem. To jedna z takich „szczęśliwych pomyłek”.


© materiały prasowe / OJOZ



Nie nagrałeś swojego największego hitu, „The Reckoning Song”. Czy to oznacza, że udało Ci się wreszcie od niego uwolnić?

(śmiech) Nie czułem nigdy presji, by go grać. Im więcej czasu nas dzieli, remiks i mnie, tym pewniej czuję się, wyrzucając go z programu koncertów. To nie była nawet świadoma decyzja. Po 48-godzinnym maratonie nagrywania spakowaliśmy cały sprzęt i opuściliśmy klasztor. Dopiero w samochodzie przyszło olśnienie: „O k**wa, zapomnieliśmy nagrać ‘The Reckoning Song’!” (śmiech) W sumie, po namyśle, mogła to być podświadoma decyzja.

Rozmawiał Marcin Śpiewakowski, dziennikarz warszawa.naszemiasto.pl
Zdjęcie główne: materiały prasowe / OJOZ
  •  Komentarze 1

Komentarze (1)

Anty_k (gość)

Taki chłopczyk, dobrze, że nie rzuca się na podłogę albo na innych. Dużo takich podąża do Europy by się nimi zaopiekować.