Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Wojciech Lewandowski: "Nie da się zdobyć góry. Nie możesz jej posiąść" [Rozmowa MM]

redakcja
redakcja
Zbiory prywatne Wojciecha Lewandowskiego
Z alpinistą i doktorem geografii rozmawiamy o "polskości" Andów, radości z herbaty z cytryną i świadomości własnych ograniczeń.

MM: Na festiwalu Lama World, któremu patronujemy będzie Pan opowiadał o filmie „Polskie Andy”. O czym jest film? Czy to film o Panu i Pana kolegach?

Dr Wojciech Lewandowski*: Film jest udokumentowaniem ciągle zresztą trwającego projektu podążania śladami polskich przedwojennych wypraw. Obraz jest poświęcony pierwszej polskiej wyprawie w Andy w 1934 roku. To nie jest film o nas, to jest film o wspaniałych chłopakach sprzed wojny. To nie tylko wspaniali alpiniści, ale też wielcy Polacy. To przykład optymistycznej historii Polski opowiadanej nie przez pryzmat grobów i obozów, a przez pryzmat zwycięstw. Film pokazuje, że coś nam się naprawdę udawało, że byliśmy w czymś najlepsi i nadal nie jesteśmy źli.

MM: W Andach pozostało po Polakach sporo pamiątek... Wojciech Lewandowski: To prawda. W Andach jest bardzo dużo polskich nazw. Zresztą jako geograf zawodowy stoję na stanowisku, że w Andach jest największe nagromadzenie nazw polskich na całym świecie. Te nazwy ciągle są żywe, co wcale nie jest takie oczywiste. Mamy tam choćby Góry Domejki, kolej Malinowskiego, mamy Pico Polaco, który jest najwyższym na świecie „szczytem narodowym”, Glaciar de los Polacos – lodowiec nazwany na cześć Polaków. Polacy w Andach zdobywali po raz pierwszy bardzo wiele tamtejszych szczytów, mapowali teren. Tam pamięć o Polakach jest autentyczna i żywa.

MM: Pan chodzi śladami tych ludzi. Jak się wspina w Andach i jak się wspinało te 80 lat temu?

Wojciech Lewandowski: Świat się co prawda skurczył, ale nie zmalał. Im wyprawa zabierała 6-8 miesięcy. Musieli dopłynąć, jechać koleją, docierać mułami, w miejsca, w które mu docieramy jeepami. Te części gór były nie tylko nieprzejezdne, ale też mało poznane. Ci ludzie, Polacy robili pierwsze dokładne mapy tych terenów. W Andach jest bardzo sucho, przez co na wysokościach wydaje się, że powietrze jest jeszcze bardziej rozrzedzone. Przecież wokół są pustynie. W każdym razie warunki wspinaczki i dzisiaj i wtedy są podobne. Wiatr, piach i kurz.

MM: Ale 80 lat to jednak szmat czasu. Dzisiaj musi być łatwiej.
Wojciech Lewandowski: Oczywiście, że jest. Mamy plastik, mamy maszynki gazowe, lżejsze buty. Nikt nie twierdzi, że nie jest. Trudno też nie iść z postępem. Ale generalnie nadal to wszystko trzeba targać. Trzeba zdać sobie sprawę z tego, że wyprawa w góry to przede wszystkim przedsięwzięcie transportowe. W latach 30-tych alpiniści mieli jedną przewagę nad nami. Muły były tańsze. Dzisiaj muły to największy wydatek podczas wyprawy. My docieramy szybciej do podnóża gór, oni docierali szybciej w same góry. Nie zmienia się jednak to, że wyprawa, to jest znój, znój, znój, a później radość.

MM: Często alpiniści mówią o tym, że tam na górze nie ma za bardzo czasu, żeby się cieszyć.

Wojciech Lewandowski: Nawet nie o to chodzi. Czasu trochę jest. Chodzi o to, że najwięcej wypadków zdarza się podczas zejść. Dlatego prawdziwa radość jest już na dole. Szczyt to jeszcze nie czas, żeby sobie gratulować. Oczywiście zawsze trzeba sobie przybić piątkę, zrobić zdjęcia i radować się, ale wyprawa kończy się na dole.

MM: Teraz pytanie z rodzaju „głupie dziennikarskie”: dlaczego Pan to w ogóle robi?

Wojciech Lewandowski: Po pierwsze robię to całe życie. Po drugie nic innego chyba już nie chcę robić. Po trzecie, chyba najważniejszej, po prostu to kocham. Góry mi dały wszystko co w życiu najlepsze, i miłość i przyjaźń. Z kręgów wspinaczkowych mam najlepszych przyjaciół. Najbardziej oddanych. To też sposób na życie i poznanie świata. No i life power, bo jeszcze przecież nie skończyłem. Dla radości życia. W górach jak dostaniemy nieźle w tzw. d... to głupia herbata z cytryną jest spełnieniem marzeń. Zaczyna się doceniać rzeczy. Jest w tym jakiś paradoks, bo najpierw od tych rzeczy się ucieka, a później chce się wracać. I tak w kółko.

W górach nie można udawać. Tam się poznaje ludzie na pewniaka, bo jak ktoś jest głodny, zmarznięty i się boi, to przestaje udawać, przestaje grać kogoś innego.

MM: A ile osób jest w takiej wyprawie?

Wojciech Lewandowski: Różnie. Od 3 do 10. Grupa powyżej 10 osób przestaje być sterowalna. Zaczynają tworzyć się koterie. Jak jest stres, to muszą być różnice interesów. I wizje ich realizacji. A ważną rzeczą w górach jest to, żeby czuć się razem, żeby mieć ten sam cel. Byłem na tylu wyprawach, że wiem, że nie pojadę na żadną, w której jest więcej niż 10 osób.

MM: Gdzie był pan najwyżej? Wojciech Lewandowski: Na wysokości około 7500 m.

MM: I jak było tam na górze?

Wojciech Lewandowski: No spoko. Piękna pogoda, byliśmy nad chmurami, dobrze się czułem, nie miałem kłopotów z wysokością. Żałowałem, że nie wziąłem nart, żeby zjechać.

MM: Mówi Pan o kłopotach z wysokością. To kwestia rozrzedzonego powietrza? Wojciech Lewandowski: Tak. To sprawa aklimatyzacji. Pewnych rzeczy się nie da przeskoczyć. Prawdopodobnie jak byśmy dzisiaj, z tego miejsca, przez jakiegoś czarnoksiężnika zostali w cudowny sposób przeniesieni na 5000 metrów to byśmy do rana nie dotrzymali. Organizm musi wytworzyć odpowiednią ilość czerwonych krwinek, musi się dostosować. Trzeba pamiętać, że na wysokości 5000 metrów ciśnienie jest niższe o połowę. Osiem tysięcy to właściwie bariera śmierci. Trzeba naprawdę uważać. Żadne dłuższe pobyty nie wchodzą tam w rachubę.

MM: Były w Pana karierze takie momenty, że było naprawdę niebezpiecznie? Wojciech Lewandowski: Często, o tym że było niebezpiecznie dowiadujemy się po fakcie. A kiedy było najbardziej niebezpiecznie to nie wiem. Zawsze pamięta się tę ostatnią niebezpieczną sytuację. Wiele razy myślałem, że może być kłopot, żeby wyjść cało z jakiegoś zagrożenia. Ale to jest też część uroku.

MM: Ale to chyba nie jest szaleństwo, wbrew temu, co często ludzie sądzą?

Wojciech Lewandowski: Absolutnie. Bardzo często kiedy w górach stanie się coś złego, to nagle zaczyna się o nich wypowiadać w mediach bardzo dużo ludzi, często zwykłych idiotów. Przez to góry są rozumiane opacznie. Ja nie znam osób bardziej kochających życie niż osoby chodzące po górach. To jest forma szaleństwa, ale skalkulowanego. Do wypadków dochodzi wtedy, kiedy ludzie nie wiedzą co robią. Kiedy się robi rzeczy, do których nie jest się gotowym. Trzeba wiedzieć kim się jest, jakie się ma możliwości i trzeba się z tym pogodzić. Jakby mi pan dał furę pieniędzy i powiedział, że jedziemy na ośmiotysięcznik, powiedziałbym: "odpadam".

MM: Ale nie ma w tym trochę takiego rozgoryczenia? Że bym chciał, a jednak nie mogę. Wojciech Lewandowski: Nie rozgoryczenia, akceptacji. Każdy by chciał, ale trzeba znać swoje możliwości. Część rzeczy jest po prostu poza zasięgiem i tyle.

MM: Jak często Pan bywa w górach?

Wojciech Lewandowski: Ostatnio w Andach staram się być co najmniej raz w roku. Bywam też w Tatrach często.

MM: A skąd wziąć pieniądze na wyprawę w góry?
Wojciech Lewandowski: Jedna z moich górskich koleżanek powiedziała kiedyś coś, co cytuję przy tego typu okazjach: "jak sobie wybrałeś taki sport, to sobie radź". No i sobie radzę. Piszę, wisiałem pół życia na kominach malując je, pracuję na Uniwersytecie Warszawskim. Jeżeli sobie nie pomożesz sam, to nikt ci nie pomoże.

MM: Czyli to są w większości własne pieniądze?
Wojciech Lewandowski: Oczywiście, że tak. U nas w domu, bo moja żona też kocha góry, wszystko przelicza się na bilety lotnicze. Największym problemem nigdy nie są pieniądze, ale głowa. Wiem, że to brzmi trochę jak Paulo Coelho, jak się czegoś bardzo chce, to cały świat ci sprzyja. Najpierw wymyśl co chcesz zrobić, a później martw się jak to robić. To jest zawsze kwestia priorytetów, wyboru. Nie spotkałem jeszcze człowieka, który powiedziałby, że ma dość pieniędzy.

MM: Ile kosztują Andy?

Wojciech Lewandowski: Około 8 – 10 tys.

MM: Pracuje Pan na uniwersytecie. Chciałbym zapytać kim się Pan czuje bardziej, alpinistą, czy naukowcem? Wojciech Lewandowski: Mam to szczęście, że mogę robić i jedną i drugą rzecz jednocześnie, mogę pasję łączyć z pracą. Prowadzę zajęcia z przedmiotu „Geoekologia gór wysokich” i może zabrzmi to trochę nieskromnie, zajęcia cieszą się sporym zainteresowaniem. Połowa studentów jest z innych wydziałów. Lubię o górach gadać. Jedno jest uzupełnieniem drugiego.

MM: Trochę się obawiałem tego wywiadu, bo z górami mam niewiele wspólnego. Może poza tym, że kilka tygodni temu poszedłem w Bieszczady i nie wziąłem prowiantu. Przez cały dzień chodziłem głodny, bo się okazało, że na szlakach nie było żadnego schroniska, ani miejsca w którym można kupić coś do jedzenia albo do picia. Ale z drugiej strony, w małych górach chyba trudno zrobić sobie krzywdę...

Wojciech Lewandowski: Żadnych gór nie można lekceważyć. Można nieraz się okrutnie zdziwić. Do gór trzeba mieć naprawdę spory szacunek. Każdą wycieczkę trzeba traktować poważnie. Każdy ma swój Everest. W ramach swoich własnych możliwości i tego, że góry mogą zrobić kuku. Oczywiście one nie są ani złe, ani dobre. Są obojętne. Często je personalizujemy: góra zła. Równie głupio brzmi „zdobyłem górę”. To takie ludzkie gadanie, przecież nie da się zdobyć góry. Nie możesz jej posiąść.

*dr Wojciech Lewandowski - alpinista, doktor na Wydziale Geografii Uniwersytetu Warszawskiego, autor książek i fotograf. Będzie gościem festiwalu podróżniczego Lama World, któremu patronuje MMWarszawa.pl.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Instahistorie z VIKI GABOR

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na lodz.naszemiasto.pl Nasze Miasto