Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Arkadiusz Rusiecki: "Popełniłem grzech, którego nie mogę sobie wybaczyć"

Wojciech Prusakiewicz
Dawid Stube/Fotostube
Specjalnie dla nas! Rozmowa z Arkadiuszem Rusieckim tuż po odejściu ze Startu Gniezno. Działacz zdradza nam, dlaczego nie przestał być prezesem po awansie do ekstraligi. Czy były prezes klubu wyobraża sobie Pierwszą Stolicę Polski bez żużla? Rozmawia Wojciech Prusakiewicz.

Problemy klubu tak naprawdę zaczęły się w 2013 w ekstralidze...
– Rzeczywiście, w naszym przypadku ekstraliga odcisnęła bardzo bolesny ślad, choć wcześniej również bywało bardzo trudno. W 2013 roku nie byliśmy w stanie sprostać KSM-owi, tamtemu systemowi rozgrywek i jeszcze wywalczyć siódmego miejsca w lidze. To wyzwanie dla beniaminka było misją niewykonalną! Skutki, które odczuwamy dziś, choć nie tylko, są w znacznej mierze pokłosiem sezonu 2013. Nie powinniśmy byli wówczas startować w ekstralidze, i dziś to wiemy. Zabrakło nam wszystkim odwagi, by powiedzieć, że jesteśmy ośrodkiem, którego nie stać na udział w reorganizowanej lidze. To zarzut, który mam sam do siebie. Powinniśmy byli wówczas stanąć odważnie i powiedzieć: „przepraszamy, ale nie jedziemy w ekstralidze!”.

Ale przecież wcześniej deklarowaliście, że budujecie skład, który będzie walczył o awans...
– Tak, ale nie mieliśmy pojęcia, jak w 2013 roku będą wyglądać ekstraligowe rozgrywki. W momencie kiedy wywalczyliśmy awans, nie znaliśmy ani regulaminu, ani kształtu ligi na kolejny sezon. Należy, analizując ostatnie trzy-cztery sezony gnieźnieńskiego klubu, czy oceniając ludzi klubu, o tych faktach pamiętać.

Jak wygląda w tej chwili realizowanie układu upadłościowego?
– Nie do końca jest to pytanie do mnie, ponieważ od wielu tygodni znajduję się już poza klubem. Robert Łukasik - przewodniczący rady nadzorczej - w jednej z niedawnych wypowiedzi uczciwie przyznał, jak to w tej chwili wygląda. Przyczyny tego są oczywiste: fatalny wynik sportowy i finansowy Startu w tym roku.

I ten fatalny wynik może mieć niebagatelne znaczenie, jeśli chodzi o licencję na 2016 rok...
– Na pewno nie jest i nie będzie łatwo, ale... nigdy nie było łatwo! Odkąd pamiętam, jesień zawsze była stresująca. Upływała nam pod znakiem poszukiwania pieniędzy - w zdecydowanym procencie prywatnych, pożyczonych, organizowanych w kryzysie. Pewnie tak samo będzie teraz. Powiem jednak otwarcie, póki w klubie i z klubem jest Robert Łukasik, to na pewno na Wrzesińskiej jest nadzieja.

A Twoja rola?
– Formalnie moje nazwisko figuruje jeszcze w KRS, ale zmiany zostały już zgłoszone. W praktyce nie pracuję już w klubie. W dalszym ciągu leży mi on na sercu, ale latem tego roku rozpocząłem zupełnie nowe życie. I jestem w nim szczęśliwy.

Jak właściwie wyglądała współpraca zarządu spółki z jej radą nadzorczą?
– Oczywistym jest fakt, że fatalny wynik sportowy rzutuje na wiele obszarów, w tym na relacje międzyludzkie. Staraliśmy się jednak trzymać razem i wzajemnie wspierać, bo tylko to przedłużało klubowi szanse na dalsze funkcjonowanie. Nie o wszystkim chcę mówić publicznie. Atmosfera, jaka wytworzyła się wokół Startu, tak naprawdę przetrzebiła nasze środowisko. Relacje koleżeńskie czy wręcz przyjacielskie pomiędzy ludźmi prowadzącymi klub znacznie na tym ucierpiały. Część z nich nawet praktycznie przestała istnieć.

Czy taka sytuacja to była główna przyczyna tego, że postanowiłeś zrezygnować z funkcji prezesa?
– Popełniłem grzech, którego nie mogę sobie wybaczyć. Powinienem był, zgodnie z własnym planem, skończyć kadencję po sezonie 2012. Drużyna awansowała wtedy do ekstraligi, zrealizowaliśmy wspólnie z władzami miasta wiele planów dotyczących infrastruktury stadionowej - co zostanie w Gnieźnie na lata. To był najlepszy moment na to, aby powiedzieć „dziękuję”. Kiedy we wrześniu 2012 roku stawałem na Rynku przed ludźmi, tak naprawdę w sercu żegnałem się z nimi. Nie dopuszczałem do siebie myśli, że dalej będę zasiadał we władzach klubu. Sądziłem, że będą tacy, którzy podejmą się ambitnego wyzwania prowadzenia ekstraligowego klubu. Niestety, tamtej jesieni sytuacja potoczyła się tak, że ponownie „skazano” mnie na bycie prezesem. Nawet nie wiesz, jak żałuję, że dałem się złamać. Problemy narastały, dokładając mi kolejnych zmartwień. Dlatego po sezonie 2013 sam ustąpiłem ze stanowiska. Uczyniłem to nie tylko ze względu na siebie, ale też dla moich bliskich. Tylko ja i moja rodzina wiemy, jaki przeżyliśmy horror w drugiej połowie 2013 roku i później. Zrobiłem to także dla klubu, żeby zdjąć z niego odium nienawiści! Ale wiosną 2014 roku wespół z Robertem Łukasikiem przekonaliśmy do współpracy Pawła Sochackiego. Na dodatek swoje dalsze zaangażowanie na rzecz Startu podtrzymał sam Robert Łukasik - chcę to z odpowiedzialnością podkreślić, największy prywatny sponsor Startu Gniezno w całej jego historii. Obaj panowie poukładali klub tak, żenadal miałem pozostać jego istotną częścią. Nie mogłem odmówić, nie chcąc ich stracić, bo po spadku z ekstraligi tak duże wsparcie ze strony tych sponsorów było dla klubu „być albo nie być”. Podobnie stało się po sezonie 2014, kiedy do znacznie szerszej współpracy udało się nam nakłonić Piotra Łączyńskiego. I znów zostałem niejako przyparty do muru. Stało się tak, jak się stało, ale należało zejść ze sceny w listopadzie 2012 roku.

Czyli byłeś pod ścianą?
– Można to tak określić. Dlatego, ponownie kosztem własnej rodziny, wybrałem mniejsze zło dla klubu. Oznaczało to dla mnie dalsze spotkania z nienawiścią na ulicy, a dla moich dzieci i rodziny dalsze czytanie w internecie odmiany naszego nazwiska we wszystkich możliwych przypadkach przez często anonimowych debili. Żaden z ludzi wokół klubu ani w jego wnętrzu nie miał ochoty, potrzeby czy wizji bycia prezesem, więc znów wdrożono rozwiązanie: „na kłopoty Rusiecki”. Ale to już ostatni raz!

Jaki horror masz na myśli?
– W dużym skrócie: bałem się o bezpieczeństwo najbliższych! Doświadczyliśmy w praktyce skutków bezdusznego i bezlitosnego „hejtu”, jaki lał się na nas niemal na każdym kroku. Na szczęście skończyliśmy już terapię dzieci u psychologa. Doświadczaliśmy i nadal doświadczamy wrogości nawet ze strony tych ludzi, którzy kilka miesięcy wcześniej zadusiliby nas z radości. Nawet ze strony „przyjaciół”. Kiedyś, w styczniu 2013 roku, w supermarkecie - po awansie do ekstraligi, kiedy zbudowaliśmy już skład - spotkałem pewnego człowieka. Na cały sklep, publicznie gratulował mi wówczas tego, co zrobiliśmy. Uważał, że z tak zbudowaną drużyną powinniśmy wiele zwojować. Kilka miesięcy później, w połowie 2013 roku, spotkałem, w innym sklepie, tę samą osobę. Tylko, że tym razem zostałem zwyzywany przy ludziach od najgorszego za to, że zakontraktowałem takich, a nie innych zawodników! To głównie dlatego czasem po prostu masz dosyć - nie tylko żużla, ale również… życia.

Jak to wygląda dzisiaj?
– Nabraliśmy nieco grubszej skóry. Staramy się nie zwracać uwagi na pewne rzeczy. Przyzwyczailiśmy się, że zawsze będzie ktoś, komu nie podoba się to, że wbrew licznym pomówieniom nadal żyjemy w tym samym miejscu co przed 2009 rokiem. Przestaliśmy się patyczkować z niektórymi wirtualnymi idiotami. Od pomówień i oskarżeń są wszak odpowiednie instytucje.

Wyobrażasz sobie Gniezno bez żużla?
– Pewnie, że nie. Uważam, iż żużel w naszym mieście ciągle nie został w pełni wykorzystany. Chodzi mi tutaj o potencjał. Na tym polu jest jeszcze wiele do zrobienia. Jak wcześniej wspomniałem, nabrałem grubej skóry i przestałem żyć sentymentami i historią. Na koniec i tak wszystko sprowadza się przecież do pieniędzy. A to oznacza, że musimy brać pod uwagę każdą ewentualność.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gniezno.naszemiasto.pl Nasze Miasto