Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Likwidacji szkół w Łodzi nie da się uniknąć

Monika Pawlak
Protestujący na sali obrad podczas sesji Rady Miasta Łodzi
Protestujący na sali obrad podczas sesji Rady Miasta Łodzi fot. Krzysztof Szymczak
Co prawda formalnie jeszcze nic nie zostało przesądzone, bo radni zaakceptowali dopiero zamiar władz Łodzi o likwidacji szkół, ale w rzeczywistości klamka zapadła.

Zaostrzające się protesty uczniów, ich rodziców, a także nauczycieli i związkowców z likwidowanych placówek nie pomogą. Nie pomoże też wsparcie części polityków, którzy murem stanęli po stronie protestujących. Ani tajemnicze telefony "partyjnej góry", nakazujące radnym głosowanie przeciw decyzji prezydent Hanny Zdanowskiej. O zmniejszeniu liczby szkół w Łodzi przesądziły nie kaprys czy chęć pokazania politycznej siły przez ekipę rządzącą obecnie Łodzią, a brutalne realia ekonomiczne: liczba uczniów systematycznie maleje, a wydatki miasta na oświatę rosną. W tle są jeszcze wieloletnie zaniechania, czy też zamiatanie problemu pod dywan, które to rozwiązania preferowały poprzednie ekipy rządzące miastem.

Ostatnia reforma oświaty w Łodzi była w 1999 roku, kiedy z mocy ustawy stworzono gimnazja. Przez kolejnych dziesięć lat zniknęły z mapy Łodzi ledwie dwie szkoły: gimnazjum oraz liceum ogólnokształcące działające w zespole szkół ponadgimnazjalnych. Jednocześnie w tym samym okresie systematycznie rosły wydatki na edukację. W 2000 roku oświata kosztowała budżet Łodzi 507,7 mln zł, w 2003 roku ta kwota wzrosła do 546 mln zł, w 2007 r. miasto wydało już na ten cel 639 mln, a w 2010 r. - 819,7 mln. Niezwykle istotne jest także to, że w tym samym czasie zmniejszała się także - także systematycznie - liczba uczniów uczęszczających do szkół. Co gorsza, ten trend będzie trwał przez najbliższe lata. Z danych jakie przedstawiła Elżbieta Królikowska-Kińska, wiceprzewodnicząca Rady Miejskiej, wynika, że w 2000 roku w szkołach podstawowych uczyło się 44,9 tysięcy dzieci, a w roku 2015 będzie ich 32,1 tys. Do gimnazjów w 2000 r. chodziło jeszcze 28,2 tys. uczniów, a za cztery lata ich liczba spadnie do 15,9 tys. W szkołach ponadgimnazjalnych liczba uczniów także spada i spadać będzie: w 2000 r. było ich 35,4 tys., a w prognoza na rok 2015 to 16,4 tys.

Ale Łódź, podobnie jak inne miasta, dostaje subwencję oświatową z budżetu centralnego - powie ktoś. To prawda, tyle, że owa subwencja nijak nie wystarcza na wszystkie wydatki z edukacją związane. Aby nie być gołosłowną znów posłużę się liczbami. Dorota Szafran, wicedyrektor magistrackiego wydziału edukacji, wyliczyła, że utrzymanie jednego ucznia w Szkole Podstawowej nr 203 (wyznaczonej do likwidacji) kosztuje 919 zł, a subwencja to ledwie 450 zł. Takich placówek jest znacznie więcej, co oznacza, że miasto z roku na rok musi dokładać do oświaty z własnego budżetu. I ta kwota rośnie, w ostatnich latach sięga już około 150 mln zł rocznie. Na zwiększenie subwencji nie ma szans, "bił się" o to już prezydent Jerzy Kropiwnicki, ale nic nie wskórał mimo swoich politycznych wpływów w rządzie. O wysokości przyznawanej subwencji decyduje bowiem algorytm jej wyliczania, a ten jest niekorzystny dla dużych miast. Mniejszym wystarcza nie tylko na nauczycielskie płace, ale też na utrzymanie budynków szkolnych. Łodzi na to - niestety - nie stać.

Malejąca liczba uczniów oraz rosnące wydatki na edukację, to nie jedyne - choć kluczowe - argumenty, jakimi władze Łodzi uzasadniają projekt likwidacji szkół. Są także inne, nie mniej ważne. Znów posłużę się przykładami placówek wyznaczonych do likwidacji. Salę gimnastyczną w Szkole Podstawowej nr 40 zamknął sanepid. Powód? Fatalny stan sanitarny i techniczny, zagrażający uczniom. Szkoła Podstawowa nr 203 w ogóle takiej sali nie ma. Z kolei w Gimnazjum nr 24 przy ul. Ogrodowej jest jedna, drewniana klatka schodowa, a straż pożarna od dawna alarmuje, że placówkę trzeba zamknąć, bo w razie pożaru dojdzie do tragedii. Nie od rzeczy będzie dodać, że stan innych szkół, nie figurujących na liście likwidowanych, pozostawia wiele do życzenia. Dzieci zimą marzną, bo okna są nieszczelne, przeciekają dachy. Stan łazienek i toalet też - mimo sukcesywnych remontów - pozostawia wiele do życzenia. Do tego dochodzą małe sale gimnastyczne lub w ogóle ich brak. Poandto stare ławki, krzesła i dotkliwy brak pomocy naukowych.

Protestujący uczniowie i rodzice na powyższe argumenty mają jedną ripostę: niech miasto remontuje szkoły, buduje sale gimnastyczne, kupuje wyposażenie oraz pomoce naukowe. Żądania są zasadne i słuszne, bo mamy XXI wiek, więc dzieci mają prawo uczyć się w odpowiednich warunkach. Jest tylko jedno ale... Skąd brać na to pieniądze? Budżet Łodzi z gumy nie jest, zatem aby dołożyć edukacji, komuś trzeba zabrać. Komu, drogowcom? Natychmiast larum (i słusznie) podniosą kierowcy, niszczący sobie auta na dziurach. Nie wspominając już o rosnących kosztach składki ubezpieczeniowej, jaką płaci miasto. A składka rośnie, bo i liczba wypłacanych odszkodowań za zepsute ma dziurach auta, lawinowo wzrasta. A może uszczuplić budżet wydziału budynków i lokali? Tylko, że tam potrzeby także są większe niż fundusze, na mieszkania komunalne czeka 6 tysięcy rodzin. Budżet pomocy społecznej z oczywistych względów jest nie do ruszenia, miejskie szpitale także są w katastrofalnej kondycji i wymagają pilnego dofinansowania. Niestety, likwidacja szkół jest nieunikniona, bo to sposób na ograniczenie oświatowych wydatków. Wydatków - powtórzmy - na które miasta zwyczajnie nie stać.

W atmosferze protestów i rosnącego niezadowolenia nikt też nie bierze pod uwagę korzyści jakie płyną z likwidacji. Tak, to nie pomyłka, zlikwidowanie szkół przyniesie i korzyści. Te najbardziej oczywiste, to finansowe. Z szacunków wiceprezydenta Krzysztofa Piątkowskiego wynika, że rocznie miasto zaoszczędzi około 4 mln zł na zlikwidowanych placówkach. Ale ważniejsze jest to, że te pieniądze będą wydane na edukację. Dzięki temu istniejące placówki będą remontowane i doposażane. To nie koniec. W budynkach po SP 203 i SP 141 powstaną przedszkola, bardzo potrzebne w Mileszkach i na osiedlu Janów-Olechów. Dzięki temu pracę zachowają pracownicy obsługi i woźne, bo w przedszkolach też są potrzebne takie usługi. Budynki, których miasto nie zagospodaruje, pewnie sprzeda, a zyski też przeznaczy na cele oświatowe.

Pewnie protestujących te argumenty nie przekonają. To zrozumiałe, dla obecnych uczniów i rodziców ważne jest tu i teraz, czyli wygoda ich dzieci, poczucie bezpieczeństwa, sentyment do "swojej" szkoły, nauczycieli, koleżanek i kolegów. Ale władze miasta, przeprowadzając jakąkolwiek reformę, powinny mieć na uwadze jej długofalowe skutki, a nie ograniczone tylko do jednej, samorządowej kadencji. I w taki właśnie sposób jest pomyślana obecna likwidacja szkół.

Na zakończenie jeszcze kamyczek do ogródka Jerzego Kropiwnickiego. Były prezydent nie zdecydował się na likwidację szkół , choć za jego kadencji rosły wydatki i malała liczba uczniów. Dlaczego tego nie robił ? Nie wiem, może obawiał się takich protestów. Ale ponosi za nie - w pewnym sensie - odpowiedzialność. Bo likwidacja szkół rozłożona w czasie nie byłaby tak bolesna i nie budziłaby aż takich emocji.

od 7 lat
Wideo

Uwaga na Instagram - nowe oszustwo

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na lodz.naszemiasto.pl Nasze Miasto