Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Lotnisko na Lublinku bez samolotów. Co się stało, że w Łodzi się nie udało?

Monika Pawlak
Czy nad łódzkim niebem będą w końcu latały boeningi we wszystkie strony świata?
Czy nad łódzkim niebem będą w końcu latały boeningi we wszystkie strony świata? fot. materiały promocyjne
A miało być tak pięknie: co najmniej pół miliona odprawionych pasażerów rocznie, flagowy przewoźnik (choćby i LOT), trzy tanie linie i kilkanaście letnich czarterów.

Rzeczywistość nadal jednak skrzeczy, bo jest ledwie dziewięć regularnych połączeń, tyle samo zapowiadanych czarterów i niewiele ponad 300 tysięcy pasażerów w roku. Dlaczego z łódzkim lotniskiem jest tak źle skoro miało już być - co najmniej - nieźle?

Gdyby Łodzią wciąż rządził Jerzy Kropiwnicki, a na lotnisku w fotelu wiceprezesa odpowiedzialnego - nomen omen - za połączenia był Wojciech Łaszkiewicz, odpowiedź byłaby jedna: kiedy inni odprawiali już boeingi, u nas latały tylko latawce.

Niezorientowanym wyjaśniam, że w tym bon mocie chodzi o to, iż inne porty regionalne w Polsce: Kraków, Katowice, Gdańsk, Wrocław czy Poznań wystartowały kilka lat wcześniej niż Łódź. Dlatego, jak przez niemal pięć lat tłumaczyli były prezydent i były wiceprezes, tamte lotniska liczą pasażerów w milionach, a połączenia już przestali, bo wciąż ich przybywa. A nawet jeśli - z powodu kryzysu, jak w 2009 roku - kilka rejsów im zniknie, to tragedii nie ma, bo stratę szybko da się uzupełnić.

Tymczasem w Łodzi utrata jednego tylko połączenia oznacza drastyczny spadek liczby pasażerów, a każdy nowy kierunek i przewoźnik witany jest z honorami godnymi - nie przymierzając - wizyty angielskiego następcy tronu. Choć nie od rzeczy będzie dodać, że łódzkie lotnisko odprawia boeingi już prawie pięć lat. Prawie - piątą rocznicę lądowania pierwszego boeinga linii Ryanair będziemy świętować 30 października. Zatem ulubiony bon mot byłego prezydenta o latawcach stracił już rację bytu. Bo ten sam były prezydent wraz z byłym wiceprezesem przed pięcioma laty właśnie zapowiadali, że pięć lat potrzeba na rozkręcenie lotniska i dogonienie konkurentów. Spróbujmy odpowiedzieć na pytanie, co się właściwie stało, że znów się w Łodzi nie udało?

Powodów jest kilka, a podstawowy leży chyba w motywach, którymi kierował się Jerzy Kropiwinicki, decydując: tak, chcę lotniska w Łodzi. A stało się to dopiero pod koniec pierwszej kadencji , bo mało kto dziś pamięta, że były prezydent Łodzi był zwolennikiem budowy lotniska między Łodzią i Warszawą, choćby w Babsku. Upierał się przy tym dość długo, a w tym czasie wyrastały powoli regionalne porty lotnicze, czyli Wrocław, Kraków, Poznań, Gdańsk.

W magistracie krąży plotka, że to Wojciech Łaszkiewicz wymusił na prezydencie decyzję o lotnisku w Łodzi. Oczywiście, słowo "wymusił" należy wziąć w potężny cudzysłów, bo Jerzego Kropiwinickiego żaden z jego współpracowników nie był w stanie zmusić do niczego. Mógł co najwyżej długo i wytrwale do czegoś byłego prezydenta namawiać. Zapewne tak było i tym razem, a te początki są o tyle istotne, że zdeterminowały przyszłość łódzkiego portu.

Ale o tym za chwilę, wróćmy do chronologii: zapadła decyzja - będzie w Łodzi lotnisko. Udało się pozyskać irlandzkiego Ryanaira, ale jaki to wyczyn, biorąc pod uwagę, że tanie linie przebojem zdobywały wówczas polski rynek, a Łódź gwarantowała Irlandczykom właściwie spełnienie każdego życzenia. I wyłączność, bo na drugą tanią linię czekaliśmy aż do 2010 roku (Dortmund uruchomił węgierski WizzAir), a to gwarantowało pasażerów i co za tym idzie - zyski. A te ostatnie dla taniej linii są najważniejsze.

Jedyne za co należy pochwalić Jerzego Kropwinickiego, to zatrudnienie Leszka Krawczyka na stanowisku prezesa. Krawczyk rozkręcił lotnisko we Wrocławiu, a kiedy stracił tam posadę w wyniku politycznych zawirowań, upomniała się o niego Łódź. I dobrze, bo to fachowiec jakich mało, infrastruktura łódzkiego portu, to jego zasługa. Tak jak błyskawiczna (niespełna trzy miesiące) budowa obecnego terminalu, wreszcie późniejsze wydłużenie pasa, budowa płyty postojowej i modernizacja pasa. Leszek Krawczyk jest pasjonatem, pamiętam z jakim zapałem oprowadzał po lotnisku dziennikarzy podczas ubiegłorocznej modernizacji pasa startowego. A było grubo po północy, bo roboty odbywały się nocą.

Lotnisko ruszyło, Ryanair dokładał kolejne połączenia, głównie na Wyspy Brytyjskie, boeingi latały niemal pełne, bo zaczął się boom na tanie latanie i emigrację zarobkową Polaków, którzy masowo wylatywali do Anglii i Irlandii. Trudno zatem się dziwić, że już po roku funkcjonowania łódzki port zyskał sobie miano najszybciej rozwijającego się w kraju, skoro mógł się pochwalić 200 tysiącami odprawionych pasażerów.

Wydawało się, że z roku na rok liczba połączeń, pasażerów, przewoźników będzie tylko rosnąć. Ale coś się zacięło, połączeń wcale nie było więcej, ani pasażerów, za to zaczęły się problemy finansowe.

Łódzkie lotnisko jest jedynym w kraju na garnuszku samorządu. Co to oznacza? Ano to, że rok w rok z budżetu miasta trzeba płacić za straty lotniska, ale też wydawać potężne kwoty na inwestycje w infrastrukturę, której w Łodzi nie było. Co prawda, niewielkie udziały ma w lotnisku Urząd Marszałkowski, ale jego zaangażowanie finansowe sporadycznie przekracza trzy miliony złotych rocznie. Dotacje z budżetu państwa też były może dwie - za premierów Marka Belki i Jarosława Kaczyńskiego.

Ile miasto wpompowało w lotnisko? Trudno oszacować, ale na pewno około 100 milionów. A rocznie wciąż dokłada około 10 - 15 mln tylko na pokrycie strat. Oczywiście, Łódź mogła wzorem innych lotnisk skorzystać z pomocy Przedsiębiorstwa Państwowego "Porty Lotnicze", ale to by oznaczało podzielenie się władzą na lotnisku, a w efekcie to PPL decydowałby co, kiedy i dokąd ma z Łodzi latać. Biorąc pod uwagę bliskie sąsiedztwo Warszawy i Okęcie, które też cienko przędzie, łatwo zgadnąć, że łódzki port były skazany na rejsy, których stolica nie chce, a w konsekwencji - agonię.

Ale w tym miejscu czas by wytknąć byłemu prezydentowi błąd, który zaważył na losach portu. Skoro zdecydował o tym, że będzie go finansować budżet miasta musiał wiedzieć, że nie skończy się na kilku milionach rocznie w kilka lat. Zatem należało tak opracować Wieloletni Plan Inwestycyjny, by zabezpieczyć w nim potrzeby lotniska i konsekwentnie je rozwijać.

Tymczasem, jak to w Łodzi, odbyło się wszystko na zasadzie: jakoś to będzie, więc kiedy pojawiła się wizja rewitalizacji EC 1, pieniądze zapisane w WPI na lotnisko zniknęły. Zostały przesunięte właśnie na EC 1.

Problem można było rozwiązać, decydując się na poszukanie prywatnego inwestora, ale to także oznaczałoby podzielenie się władzą, czego Jerzy Kropiwnicki nie chciał. A nie chciał, bo zrobił sobie z lotniska propagandową tubę i kolejne miejsce, gdzie można dzielić ciepłe posadki. Wojciech Łaszkiewicz dostał fotel wiceprezesa za zasługi w kampanii prezydenckiej w 2006 roku, a nie za kompetencje. Tych ostatnich jakoś mu brakło, kiedy przyszło sprawdzić się podczas sprowadzania przewoźników.

Reklama i promocja - też działka Łaszkiewicza - kulała i kuleje na lotnisku. Nikt mnie nie przekona, że wywieszanie gigantycznego baneru na Domu Handlowym Central informującego o nowych lotach do Dortmundu ma jakiś sens. Lotniska nie ma w ogólnopolskich portalach internetowych, stacjach radiowych, magazynach turystycznych. Ba, reklama nie istnieje nawet w regionie łódzkim!

Jeszcze dwa lata temu mieszkańcy łódzkiego jeździli do Krakowa, bo nie wiedzieli, co oferuje łódzki port. Łaszkiewicz na każdy zarzut pod swoim adresem miał jedną odpowiedź: nie ma pieniędzy na promocję.

W ten sposób powstaje błędne koło: bez reklamy lotnisko nie zyska pasażerów, a bez pasażerów - przewoźników. A przecież każdy pasażer oznacza pieniądze, lotnisko zaś zaczyna wychodzić na zero, gdy ma około 600 tys. pasażerów rocznie, zarabia na siebie od miliona. Dlatego te cyferki dotyczące rejsów, pasażerów i przewoźników są takie ważne.

O ile jeszcze skromny budżet reklamowy można zrozumieć, o tyle zatrudnienie przez miasto - za milion złotych - firmy Lufthansa Consulting pojąć nie sposób. Firma, oprócz nazwy, nie ma nic wspólnego z niemieckim przewoźnikiem, a Łodzi miała właśnie dodać wymarzonych linii i rejsów. Póki co, nie zdziałała nic i doprawdy trudno zrozumieć, że Wojciech Łaszkiewicz tym razem nie zdołał przekonać prezydenta, iż to zły pomysł. Lepiej byłoby wydać ten milion na reklamę lotniska w ogólnopolskich mediach, bo WizzAir to nie zasługa Lufthansa Consulting, choć były prezydent usiłował wszystkim to wmówić.

Co dalej? Nie wiadomo, wiadomo jedno: lotnisko pilnie potrzebuje fachowca od pozyskiwania połączeń. Czy okaże się nim Tomasz Szymczak, człowiek Platformy Obywatelskiej z Gdańska - zobaczymy. CV ma bogate, pracował na lotnisku w Krakowie, był prezesem taniej linii Centralwings, teraz nadzoruje przygotowanie polskich lotnisk do piłkarskich Euro 2012. Następca Wojciecha Łaszkiewicza ma przed sobą nie lada zadanie - sprawić, by pasażerowie chętniej wybierali lotnisko w Łodzi. Pięć lat zostało właściwie straconych, każdy kolejny taki rok może oznaczać straty już nie do odrobienia.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na lodz.naszemiasto.pl Nasze Miasto